Wygrał Christian Kerez, to jedno jest pewne. Poza tym - same wątpliwości. Jak przystało na Polaka, architektoniczną awangardę śledzę głównie w sieci, na kartach albumów i przy okazji wakacyjnych wypadów. Zaś architektura to chyba ostatni rodzaj sztuki, o którym można mówić na podstawie reprodukcji. Pocieszam się, że jestem przypadkiem klinicznym - nasz kraj to od stuleci architektoniczna ziemia jałowa. Zawsze byliśmy w tyle, zawsze zatrudnialiśmy „mistrzów”, czyli solidnych skądinąd rzemieślników, którzy za chlebem podróżowali po całej Europie. Prawie nigdy największych swoich czasów. Nasza architektura jest drugo i trzecioligowa, to tylko wyblakły cień oryginału, choć czasem trafi się perła - ale zawsze perła „w odniesieniu”, nigdy na skalę światową. Kiedyś trendy zza Odry - zza Sudetów nawet - docierały do nas z opóźnieniem zaiste pokaźnym, dziś jest już ciut lepiej - trwa to najwyżej dekady, czasem ledwo lata. Kiedyś dodatkowo punktowano nas zza Buga, dziś już raczej nie, choć śmietanka światowych architektów ma niebawem wyżyć się w Moskwie (stary dobry autorytaryzm - nieograniczone środki i zero ograniczeń formalnych).
Przyzwyczailiśmy się więc cieszyć już wtedy, gdy powstaje budynek poprawny, bezpretensjonalny - ot, dobry szablon, sprawna robota, może nawet z nutką indywidualizmu czy umiejętnie wpasowanym plagiatem (pardon, „cytatem”). Naturalnie nie śmiemy marzyć o polskim wkładzie w architekturę jako taką, w jej intelektualny i formalny progres. Byle nie spartaczyli - to jest pierwsza myśl, gdy mowa o nowym budynku w reprezentacyjnym miejscu. I to nam wystarczy. Kto, jak kto, ale my wiemy, że aby było znakomicie, najpierw musi być nieźle.
Wygrał zatem Christian Kerez, to jedno jest pewne. Źle nie jest - a to najważniejsze. Wytresowani przez „gargamele” i tanie ersatze cieszymy się, bo wstydu nie ma. Jest surowo, szlachetnie i godnie. Zwolennicy projektu twierdzą, że formalne fajerwerki to tani trick dla gawiedzi, a poza tym pieśń przeszłości. W końcu liczy się to, co w środku, powiadają. I faktycznie, muzeum ważniejsze od prezentowanej weń sztuki to trend, który dziś wygasa. Dekonstruktywistyczne połamane kubiki czy walce to już stateczna klasyka. Najlepszym przykładem „Złote Tarasy”, czyli budynek ulokowany prawie dokładnie po przekątnej od działki, na której stanie MSN - oto kicz na miarę naszych czasów. Jakiż jest lepszy przykład na wygaśnięcie awangardy, niż brutalizacja jej powierzchownych form i powszechna ich akceptacja?
Nie będzie więc w Warszawie powtórki z Bilbao czy Berlina, i bardzo dobrze. W roku 2012 podobna strategia musiałaby jawić się kompletnie anachroniczną. Mamy budynek na europejskim poziomie i to się tylko liczy dla zakompleksionej architektonicznie nacji. Przewodniczący jury Michał Borowski przy każdej medialnej okazji (w prasie i TV) zaznaczał, że Kerez jest tak progresywny, iż będzie awangardą dopiero za owe pięć lat (nie wiem czemu, ale mi się to kojarzyło z tłumaczeniem się). Drugi rodzaj argumentacji na „tak” to bardzo już kategoryczne przeciwstawianie postmodernistycznego rozbuchania, spektakularności i agresji wyciszeniu, funkcjonalności i dystynkcji zwycięskiego gmachu. Jednak projekt Kereza jest raczej ponadczasowy, niż na wskroś nowoczesny. Wszystko po Bożemu, znać van der Rohe’a, znać powracający do łask modernizm. Zgrabnie podcięty elegancki monolit, efektownie potraktowany dach, czytelny kontekst urbanistyczny, iście helwecki szacunek dla przestrzeni, zapowiedź modulowanych przestrzeni wystawienniczych (możliwość konfiguracji „od małej sali do wielkiej hali”) - to wszystko sprawia, że wyposzczony Polak może tylko przyklasnąć.
Polak nie nawykł bowiem do architektonicznych cudów, więc wykłócanie się i krytyka byłby tu nie na miejscu. Wszak turniej, choć z potknięciami, był profesjonalny. Jedynie dwa podejścia, marne półtora roku od rozpisania konkursu i już po wszystkim. Wyborne jury. Startowały sławy. No, w końcu jest się czym pochwalić - choć bywało dramatycznie, udało się tego nie spaprać. Wiekopomne osiągnięcie. Wielki sukces! Jeśli jednak ma Polak tupet (a często ma), wnet zacznie narzekać, że tętno architektury znowu bije gdzie indziej, że znowu mamy perłę, ale tylko „w odniesieniu”, że kolejny raz odwiedził nas fachowiec, ale nie tytan. Architektura ostatnich lat była poszarpana, ostra, dynamiczna, napastliwa, aktywna. Wszystko wskazuje na to, że nowa będzie obła, płynna, oddychająca, biologiczna, lekka i amorficzna. To już ma miejsce, jednak nie jest to jeszcze eksplozja. Ta nastąpi być może za kilka lat, w wielu miejscach świata - choćby podczas Olimpiady w Londynie, czy przy okazji nowej odsłony paryskiej dzielnicy La Defense. W obu wypadkach będzie to rok 2012. Wówczas w Warszawie z pompą nastąpi otwarcie budynku szykownego, wytrawnego, spokojnego. Jednak to tylko szlachetne wprawdzie, ale uniwersalne opakowanie dowolnej treści - świetnie wyobrażam sobie gmach Kereza we Fryburgu, Maladze, Namur, Ostravie bądź Brunszwiku. Wewnątrz instytut naukowy czy biblioteka. Również muzeum. Przyjemny budynek, to nie ulega wątpliwości. Czy awangardowy tak bardzo, że przyjdzie nam docenić go dopiero za pięć lat? Pozwolę sobie wątpić, choć to rzecz jasna tylko luźne dywagacje. Jednak już się do nowego muzeum przyzwyczaiłem, jego wyważony powab niewątpliwie zniewala. Na żywo będzie się prezentował pewnie jeszcze lepiej, a wielu przy okazji zwiedzi i najnowszy polski zabytek - PKiN. Choćby po to, by z góry obejrzeć ażurowy dach MSN.
Cieszę się, że będzie w Warszawie (Polsce) dzieło z bardzo wysokiej, choć nie najwyższej półki. Każda ekspresyjna bryła i tak by z darem Stalina przegrała, wybór kompozycji cichej był trafny i odważny. Jednak miast gmachu Kereza mógłby pełzać po Placu Defilad skrzący się w słońcu, oddychający, lejący się, biotechnologiczny blob... Ale aby było znakomicie, najpierw musi być nieźle - i jest. Coraz lepiej. Przy wszystkich „ale” - to bardzo dobry wybór.

Post Scriptum
Jak donosi Gazeta Wyborcza, na zwycięski projekt spadły gromy „bezlitosnej krytyki” czytelników. Komentarze sprowadzają się oczywiście do „podoba mi się”, „a mi nie”, „przypomina supermarket”, „a mi nie”. Oczywiście polscy miłośnicy sztuki znają się na architekturze lepiej, niż naprawdę świetne jury, to nie ulega wątpliwości. Polak ma opinię na każdy temat - czemu nie architektury, której de facto nigdy nie uświadczył. Rozumiem rzecz jasna głosy internautów, bo to zwykłe, potrzebne i zrozumiałe ujście emocji, jednak gorzej, gdy podobny ton podchwytują krytycy. Iza Kowalczyk pisze: Smutna Warszawa będzie miała teraz smutne Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Pasuje to do szarych Domów Centrum i ohydnej hali Dworca Centralnego jak ulał. (Tam tylko Złote Tarasy są jakimś dziwnym wyłomem). Może przedstawiciele jury konkursu zatęsknili za brzydotą, która pod Pałacem Kultury była powszechna w czasie panoszących się tam handlowych bud? Mówi się, że projekt ten jest opozycją do postmodernizmu w stylu Franka Gehry'ego, do Gargameli itp. I że jest wyrazem minimalizmu, wprowadza ład i porządek. Hm, ale minimalizm nie musi być tak brzydki.
Taka retoryka niezmiennie kojarzy mi się z wypowiedziami rozmaitych polskich celebrities: „Och, Warszawa jest taka szara i brudna, ludzie tu nie mają dla siebie czasu, gnają i spieszą się bez przerwy i są strasznie nieżyczliwi. Budynki są szare i brzydkie, a dworzec ohydny”. Pomijając zadziwiającą sztampowość wypowiedzi I. Kowalczyk, tak dyskusji o nowopowstałym MSN raczej prowadzić się nie da. Dziwi mnie, że krytyk i anonimowy obywatel, który nawet jako laik też chce dołączyć się do dyskusji i wyrazić zdanie mówią jednym głosem. Przypomnę, że na dekonstryktywizm zwykło mówić się „to nie sztuka”, „koszmar”, „każdy by tak potrafił”, „to nie architektura”, „połamańce”, „to nie jest dla ludzi”. Intelektualny potencjał porównywania gmachu Kereza do marketów i blaszanych bud jest równy przedstawianiu malarstwa Pollocka jako dziecięcych bohomazów czy budynków Gehry’ego jako koszmarnego snu psychopaty. A stąd blisko do uwielbienia dworków.
Czy dezawuowanie gmachu Kereza za pomocą stwierdzenia „Hm, ale minimalizm nie musi być tak brzydki” niesie jakikolwiek potencjał krytyczny - a zatem jakikolwiek potencjał twórczej wymiany zmian i wyprowadzenia zeń konstruktywnych wniosków? Czyż nie poparte żadną argumentacją nadrzędne sądy typu „Ten budynek już potencjalnie dominuje nad zwiedzającymi, nie daje im swobody, przygniata ich. Nie zachęca do odwiedzania” (I. Kowalczyk) nie są właśnie przykładem „odgrodzenia” krytyka od odbiorcy sztuki? Może jednak nie jest tak źle? Może wyświechtany banał pod tytułem „nawiązanie do modernizmu równa się autonomizacja sztuki” jest cokolwiek odległy od rzeczywistości? Jak pisałem, podobnych gmachów jest w Europie sporo - to przeważnie ciemne w kolorystyce (od szarości po czerń) monolity, które „nie zachęcają do odwiedzania”. Czy aby na pewno? Szczerze wątpię. Tak, jak w to, że Warszawa jest „brzydka i szara”, Kraków „magiczny i ładny”, Poznań zaś „prowincjonalny i bezbarwny”.
Nie bądźmy takimi malkontentami - choć wiadomo, że to Polak lubi najbardziej. Trochę więcej optymizmu. MSN Kereza wypięknieje, jak tylko nadejdzie wiosna - jeśli kto utożsamia szarówkę z brzydotą, to wówczas wypięknieje mu wszystko. Podejrzewam, że MSN okazale będzie się prezentować również w nocy. Może jednak Iza Kowalczyk przeboleje jakoś ten nieznośny bubel? Na osłodę przypomnę, że istnieje jeszcze „straszna reklama”, a ona, jak wiadomo, czyni cuda. Jest w stanie zachęcić nawet do odwiedzenia „koszmarnego czarnego bunkra”, czyli wiedeńskiego MUMOK’a. Może i MSN na pustyni Placu Defilad i w towarzystwie strzelistej wieży Libeskienda mimo wszystko jakoś sobie poradzi?





Na ilustracjach (od góry):
1.Muzeum zaprojektowane przez Kereza (jeden z trójki wykonawców) w 2000 roku (Vaduz)
2.Wiedeński MUMOK (pracownia Ortner and Ortner, 2001)
3.Reklamy MuseumsQuartier Wien (MQ)
Etykiety: Architektura