wtorek, października 23, 2007

Nasi najlepsi

Ósma odsłona Konkursu im. Eugeniusza Gepperta będzie ostatecznie tematem nowego „wydarzenia” na obiegu.pl, w związku z czym trzeba poczekać aż spłyną wszystkie teksty. Niniejszy wpis uznajmy więc za pierwszą odsłonę dyptyku. Proponuję bowiem pochylić się nad problemem, który nie zmieścił się w mojej i tak przydługiej recenzji, a który wydaje być się niezwykle interesujący.

Najnowsza edycja „Gepperta” jest inna, niż poprzednie: artystów nominowali zaproszeni kuratorzy (solo, duety bądź tercety), a następnie jury złożone już z innych osób dokonywało wyboru. I chodzi właśnie o metodę nominowania artystów przez kuratorów. Być może odkrywam tu Amerykę, ale rządzi nią (metodą...) bardzo interesująca prawidłowość. Pozwolę sobie na małą statystykę:

Sarmen Beglarian/ Warszawa nominował 3 artystów z ASP Warszawa.
Przemysław Jędrowski/ Poznań
nominował 2 artystów z ASP Poznań i jednego z ISP UMCS Lublin.
Jarosław Lubiak/ Łódź
nominował 3 artystów z ASP Łódź.
Pawilon Stabilnej Formy/ Lublin
nominował 2 artystów z UMCS Lublin.
Adriana Prodeus i Katarzyna Roj/ Wrocław
nominowały 2 artystów z ASP Wrocław i jednego z ASP Warszawa.
Ewa Malgorzata Tatar i Dominik Kuryłek/ Kraków
nominowali 2 artystów z ASP Kraków i jednego z ASP Poznań.
Kamila Wielebska/
jak stoi w katalogu, „mieszka w lesie nad morzem”, więc wnioskuję, że chodzi o Wybrzeże, nominowała 2 artystów z ASP Gdańsk i jednego z ASP Kraków.
Monika Weychert Waluszko/ Toruń
nominowała po jednym artyście z UMK Toruń i ASP Warszawa oraz jeden kolektyw (vlep[v]net).

Odpowiednio: 3/3, 2/3, 3/3, 2/2, 2/3, 2/3, 2/3 i 1/3 pod względem zbieżności miejsca zamieszkania/ działalności nominującego i nominowanego.

Podobna zależność rządziła ankietą „Arteonu” zatytułowaną „Kto po Sasnalu?” (numer 3/2007). Chodziło w niej dokładnie o to, co wyraża tytuł. Wskazania:

Jan Gryka/ UMCS Lublin wskazał Michała Stachyrę, absolwenta UMCS w Lublinie.
Paweł Jarodzki/ Wrocław
wskazał Mariusza Warasa, absolwenta ASP Gdańsk.
Wojciech Kozłowski/ BWA Zielona Góra
wskazał Przemysława Mateckiego, absolwenta Wydziału Artystycznego Uniwersytetu Zielonogórskiego.
Exgirls/ Kraków
wskazały Pawła Książka, absolwenta ASP Kraków
Agata Smalcerz/ BWA Bielsko - Biała
wskazała Karolinę Zdunek, warszawiankę, choć laureatkę Bielskiej Jesieni (BWA Bielsko - Biała).
Adam Mazur/ Warszawa
wskazał ośmiu artystów z całej Polski, w tym dwóch z Warszawy (Bogacka i Rogalski).

Odpowiednio: 1/1, 0/1, 1/1, 1/1, 1/1, 2/8 pod względem zbieżności miejsca zamieszkania/ działalności nominującego i nominowanego.

Nie wyciągając pochopnych wniosków, zastanówmy się, o czym może to świadczyć. Widzę tu przynajmniej kilka możliwości:

1.Lenistwo intelektualne.
2.
Lenistwo fizyczne (wyjazd z miejsca zamieszkania).
3.
Rutyna.
4.
Natłok pracy, brak czasu na rekonesans, a w konsekwencji zadawalanie się „tym, co jest”.
5.
Chęć wspierania swojego lokalnego środowiska.
6.
Tak zwane „względy koleżeńskie”.
7.
Szczere przekonanie, że najlepszy młody artysta pochodzi właśnie z mojego miasta.
8.
Powyższe statystyki to przypadek.

Wydaje mi się, że możemy odrzucić punkty 1, 2 i 3 jako zbyt - odpowiednio - ponure, absurdalne i znów ponure (zresztą, tu i tak nie pomożemy). Natomiast pozostałym warto przyjrzeć się z bliska.

4.To powód bardzo prawdopodobny, a spowodowany prozą życia, czyli tym, o czym pisała Magdalena Ujma w tekście „Godziwa zapłata”. Zbyt małe zarobki równa się praca na wielu frontach, imanie się projektów słabszych, permanentny brak czasu i tak dalej... Zamiast godziwej zapłaty mamy rozmienianie się na drobne.

5.Tu już problem jest bardziej złożony, zakłada bowiem prymat miejsca działania nad jakością prac danego artysty. Względy nominującego można tu zatem określić jako cyniczne (brzydko), pragmatyczne (ładnie) albo pozytywistyczne (pięknie). W każdym razie nie liczy się jakość realizacji danego artysty „na dziś” i w kontekście prac artystów z innych ośrodków, lecz jego hipotetyczne i wcale niekonieczne osiągi w przyszłości. Retoryka jaką tu spotkamy może brzmieć z kolei tak: „Ależ liczą się przede wszystkim wspólnoty lokalne, trzeba działać na rzecz małych ojczyzn, centrala i tak sobie poradzi”. Tu podkreślmy brak logiki. Wspólnoty lokalne niekoniecznie trzeba wspierać kosztem czegoś (ogólnego kształtu i jakości sztuki) lub kogoś (artystów lepszych, ale niestety z innej wspólnoty). Wydawać by się mogło, że jeżeli sztuka posiada charakter ponadnarodowy, to tym bardziej ponadmiastowy.

Wróćmy zatem do innego wytłumaczenia, a mianowicie owego brzydkiego słowa „cynizm”. Może bowiem liczy się tylko „ruch w (lokalnym) interesie”, a kogo się nominuje, to mniejsza? Ważne, by być w grze. Miało jednak nie być odpowiedzi ponurych - więc o tej wersji zapominamy.

6.Jak wyżej: w którym bowiem momencie koleżeństwo rozdwaja się na dwie ścieżki, z czego jedna nazywa się „pragmatyzm”? Kiedy pojawia się reguła „dwóch pieczeni na jednym ogniu”? Tego tu rzecz jasna nie rozstrzygniemy, nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by nominujący sobie ten dylemat przemyśleli.

7.Najbardziej chcemy wierzyć w dziewicze myśli nieskalane kalkulacją, to jasne. Załóżmy jednak nieprawdopodobną sytuację, że nie zawsze tak jest. Czy więc ten punkt ma w ogóle rację bytu? Ma, ale jednorazowo. Jeśli powtarza się w kolejnych działaniach, już nie - i wracamy do rozważania punktów pozostałych.

8.Hahaha.

Możliwe są też miksy, z czego najbardziej prawdopodobne wydają mi się takie:

2 - 5
2
- 6
1
- 7
3
- 5
4
- 5

Zapewne w umyśle nominującego punkt nr. 2 nie ma związku z 5 i 6, ale można niewątpliwie postawić tezę, że jest wręcz odwrotnie: wbrew jego przekonaniu punkty 5 i 6 wynikają właśnie z numeru 2. Związek 1 - 7 dobrodusznie odrzucamy, a z 3 - 5 czynimy podobnie, bo ciągle wierzymy w czyste intencje. Pozostaje 4 - 5, co jest smutne, bo mieszają się tu dobre chęci i podcinanie skrzydeł: frustrujące połączenie.

Logicznie rzecz biorąc, nominacja kogoś tylko ze względu na miejsce zamieszkania/ pole działania jest więc absurdem. Bo czy naprawdę krakowscy kuratorzy za najlepszych malarzy uważają tych z Krakowa, wrocławscy z Wrocławia, poznańscy z Poznania, warszawscy z Warszawy, łódzcy z Łodzi...? Strategicznie natomiast - o, to już co innego... Czy jednak robione przez kuratorów wystawy komponowane są podług miast, a nie jakości? No właśnie. Dlaczego więc rzecz ma się inaczej w wypadku konkursów i ankiet? Wracamy do punktu 5, a do podpunktu „cynizm” dopisujemy „względnie niewielka utrata prestiżu (co tam kogo obchodzi jakiś konkurs), a inwestycja niezła”...

Pamiętajmy jednak, że są też przykłady odstępstw od tej reguły - a więc da się inaczej i nikt na tym nie cierpi. I już na koniec podkreślmy, że na tym wszystkim najgorzej wychodzi artysta (podobnie jak na nieudolnej krytyce wybrukowanej dobrymi chęciami). Jeśli bowiem - załóżmy - ową zależność ktoś zauważy i publicznie podda w wątpliwość, to artysta gotów pomyśleć, że nie został wybrany tylko i wyłącznie ze względu na unikalną jakość swoich prac.. Więc lepiej mu tych potencjalnych frustracji oszczędzić.

A jeśli ktoś zastanawia się, dlaczego w ankiecie „Arteonu” padły tak, nazwijmy je, zaskakujące wskazania, zaś finaliści „Gepperta” prezentują poziom tak, powiedzmy, daleki od ideału (tu już wyprzedzam fakty) - to może pomyłek nie należy szukać tylko po stronie nominowanych, ale także nominujących?

Etykiety:

poniedziałek, października 22, 2007

Spojrzenia i MSN

Telegram. Trzecią edycję "Spojrzeń" wygrał Jan Simon. Gratulacje. Natomiast MSN po zawirowaniach związanych z konkursem wychodzi na prostą i nabiera rozpędu. Nowa strona, dwumiesięcznik do pobrania w formacie PDF , nowa siedziba. A wpis znajdą Państwo juto z rana. Pozdrawiam.

Etykiety:

czwartek, października 18, 2007

Geppert na dniach

Ostatnio trochę Państwa zaniedbałem, łaskawie proszę o wybaczenie. Zrobił mi się mały korek z tekstami, a potem był wyjazd do Wrocławia, na konkurs im. Eugeniusza Gepperta. Obszerna recenzja (oj, jest o czym pisać) to kwestia kilku dni. Zapraszam i pozdrawiam!

Michał Anioł Buonarroti. Rzeźba z Wrocławia (klik, by powiększyć).

Etykiety:

czwartek, października 11, 2007

Jacques Rancière na Obiegu

Nowe "wydarzenie" na Obiegu i nowe teksty: mój, Izy Kowalczyk i Pawła Mościckiego. Tym razem możecie Państwo przeczytać o pierwszej książce Jacques'a Rancière'a wydanej w Polsce (to de facto zbiór esejów i wywiadów). "Estetyka jako polityka" to rzecz kapitalna, jest jak haust świeżego powietrza, gorąco polecam. Teksty, oczywiście, również - sądzę, że stanowią świetne wprowadzenie i dobrze zaostrzają apetyt na więcej. No i rutynowo - zapraszam z powrotem na dyskusję. Wystarczy kliknąć na link pod moim tekstem.

Jacques Rancière

Etykiety:

poniedziałek, października 08, 2007

Nowości wydawnicze

Wyszły październikowe numery A&B oraz Exklusiv. W tym pierwszym recenzja z krakowskiej wystawy Adriana Paci (Miejsca Pomiędzy, Bunkier Sztuki). Wystawa trwa do 21 października. Prócz tego felieton. Odnoszę się w nim do tezy Piotra Bernatowicza jakoby w Polsce rosła rola kuratora, a malała krytyka. Nie jest to jednak polemika, a raczej próba analizy tego, co w Polsce znaczą i znaczyły te figury.

ART&Business nr. 10/2007

Natomiast w Exklusivie już normalnych rozmiarów wywiad z Tomkiem Kowalskim. Wydaje mi się, że wyszła ciekawa rozmowa. No i nowa rubryka - "rozbiór". To dwie strony, na których co miesiąc będę omawiał prace wymagające kilku słów komentarza. Formuła jest taka: duża reprodukcja na półtorej strony i punkt po punkcie opis poszczególnych elementów pracy. Na pierwszy ogień poszła Wielka Bitwa Pod Stołem, niezwykle drobiazgowy, poprzetykany aluzjami obraz Jakuba Juliana Ziółkowskiego. Polecam!


Exklusive nr. 10/2007

Etykiety:

środa, października 03, 2007

Garnek z przypalonym dnem

Jeśli ktoś potrzebuje namacalnych dowodów na wyczerpanie złóż polskiej sztuki, powinien udać się do Zachęty na wystawę Spojrzenia. 3 edycja. To muzeum pełne skamielin, kryzys w warunkach laboratoryjnych. Wszystkie bolączki widać tu jak na dłoni i być może nawet, że ich prezentacja to prawdziwy koncept organizatorów. Bo obraz, jaki wyłania się ze Spojrzeń jest tragikomiczny. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda serio. Konferencja, poważni ludzie, znane nazwiska, patronat Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, możny sponsor... A jednak, kiedy przyjrzymy się eksponatom z bliska, z wolna zaczynamy podejrzewać, że to jakaś gigantyczna kpina.

Deutsche Bank oferuje 10 000 € dla najlepszego młodego artysty... do 36 roku życia. Najpierw zajmijmy się tą drugą liczbą. Kto wymyślił tak absurdalną cezurę? Czy stała za tym jakaś kalkulacja - może coś w stylu badań fokusowych? - czy jedynie bezmyślność, którą na użytek tego tekstu możemy nazwać „przypadkiem”? Pojęcia nie mam, niemniej jest to pułap będący doskonałym zaprzeczeniem postulowanej idei „konkursu dla najbardziej interesujących młodych twórców na polskiej scenie artystycznej”. W wytypowanej przez organizatorów górnej granicy wieku artysta z wolna staje się klasykiem - a jeśli nie, to i tak nie należy już do jakże przecież pojemnej kategorii „młodych”.

Dodatkowy chaos wprowadzają wypowiedzi takie jak ta Hanny Wróblewskiej: „Spojrzenia nie są konkursem dla debiutantów. Kierujemy go do artystów, którzy z powodzeniem weszli w obieg sztuki i z niego nie wszyli” (Kultura” z dn. 28 września). Co więc robi tu Stachyra i Galeria Rusz, także Olga Lewicka? I jak przy tak rozbieżnych sygnałach można skonstruować stabilny i czytelny komunikat zwiastujący nagrodę, której zdobycie oznacza właśnie to - a nie co innego? W tym wymiarze Spojrzenia to potencjalna nagroda dla wszystkich polskich artystów poza klasykami: dla absolwentów, twórców, których mamy na co drugiej krajowej wystawie, artystów, którzy niby są, ale tak, jakby ich nie było, także dla superstars średniego pokolenia (wyczerpanych do cna na dwóch poprzednich edycjach). Kilka kategorii w jednym worku musi dawać laur, który świadczy o niczym. Poprzedni zwycięzcy - Elżbieta Jabłońska i Maciej Kurak - w najlepszym razie są dziś w tym samym miejscu, w którym byli wówczas, kiedy wręczano im czek.

I liczba druga: 10 000. Jak się jest gigantycznym bankiem i aspiruje do polskiej wersji Turnera, Vincenta czy Hugo Bossa - a tak wynika z pompatycznych zapewnień organizatorów - to się nie rzuca zwycięzcy paru groszy. Zwyczajowe krajowe konkursy to nagrody rzędu 15 - 20 tysięcy PLN - rzecz jasna wykluczając te dotyczące literatury (100 tysięcy Nike, 150 tysięcy Angelus). A polski artysta kwotą proponowaną przez Deutsche Bank i tak nie pogardzi. I słusznie, bo jej wysokość to ewidentne - i celowe? - uchybienie organizatorów, którzy sami skazują się na docinki o łatwym, ale przede wszystkim tanim sposobie promocji.

Na osobną uwagę zasługują towarzyszące wystawie teksty autorstwa Moniki Szewczyk (w katalogu wyglądającym jak broszurka o kredytach). To oczywiście szkice o charakterze informacyjnym - i nie idzie mi o to, że powinny być krytyczne. Bo nie powinny: nie taka ich funkcja. Jednak jako takie - ściśle: jako takie - stanowią lustrzane odbicie kondycji naszej krytyki. Pozwolę więc sobie zacytować kilka fragmentów, jednak nie po to, by wytykać błędy autorce (co pragnę bardzo wyraźnie podkreślić), ale by pokazać pewne językowe kalki, które z powodzeniem funkcjonują na polu krytyki. Innymi słowy, chodzi o zupełne pomieszanie porządków - tekst (fraza, metoda) z założenia antykrytyczny (taki jak ten) funkcjonuje u nas jako krytyczny (np. w recenzjach).

Zanim pochylimy się nad kolejnymi pracami zaznaczmy, że organizatorzy - jak zgrabnie ujęła to Agnieszka Kowalska - postanowili „sięgnąć głębiej po przedstawicieli scen lokalnych”. To oczywiście zupełna fikcja, wytrych, który raczej rozwala zamek do aktualnego stanu polskiej sztuki, niż otwiera nim jakiekolwiek drzwi (wychodzi bowiem na to, że każde miasto poza Warszawą to prowincja - wszak „lokalność” to tylko jej wdzięczny synonim) - lecz warto podkreślić, co wciska się widzowi. Po kolei jednak - alfabetycznie...

Baner reklamujący wystawę. Wejście do Zachęty.

Rafał Jakubowicz
To, co pokazał Jakubowicz zakrawa na groteskę - zrobić dokładnie to, czego oczekuje się od artysty biorącego udział w wystawie objętej mecenatem wielkiej, globalnej firmy! Rynek musiał mlasnąć ze smakiem, a krytycy zgodnie z odruchem psa pewnego naukowca bredzą coś o „krytycznym geście”. Jakubowicz wykuł w ścianie jednej z sal Zachęty logo Deutsche Banku, po czym kazał je zamurować i doprowadzić ścianę do stanu sprzed interwencji. Wszystko umieścił na zdjęciach, które w formie estetycznego folderu (oczywiście: „nawiązującego wyglądem do folderów DB”...) można pobrać z gablotki umieszczonej na wystawie. Ot, pomysł. Marny niestety.

Dla mnie rozczarowanie to tym większe, że w ostatnim dużym wywiadzie - z okazji wystawy w Atlasie Sztuki (rewers „Arteonu” 9/2007) - Jakubowicz powiedział dwie rzeczy, które mnie mile zaskoczyły. Po pierwsze, stwierdził, że ostatnio nie zrobiła na nim wrażenia żadna praca studenta poznańskiej ASP (a więc uczelni, na której wykłada). Po drugie, Jakubowicz wyznał, że zdał sobie sprawę, iż w pewnym momencie zaczął niemiłosiernie kopiować Tuymansa i świadomie tej praktyki zaniechał. To rzadko spotykane u artystów cechy - samoświadomość i autokrytyczność.

Poza wszystkim, Jakubowicz to przecież autor interesujący. Niestety: na Spojrzeniach dał się wtłoczyć w najtwardszy, bo oczekiwany schemat - i to bez niczyjej pomocy. Pozostaje żywić nadzieję, że i tego stanie się świadom... A na koniec zapytajmy jeszcze: czym różni się gigantyczny - relatywnie - kapitał właścicieli globalnych firm Atlas i Deutsche Bank?

Olga Lewicka
Paweł Jarodzki odczytuje prace Lewickiej jako „bezczelne” (katalog, s. 38 - 39): bezczelne są „śmieci” na „szacownym” konkursie Gepperta, bezczelny jest natłok cytatów i aluzji, bezczelne jest to, że widz tego nie rozumie, a artystka ma to za nic... I może faktycznie byłoby to bezczelne, gdyby nie fakt, że taki „gwałt na konkursie” to najbardziej pożądany akt, a nie bezczelność (Lewicka konkurs wygrała), że stosy śmieci poprzetykane cytatami to stara jak świat strategia, która była może bezczelnością dla mieszczan i mieszczek międzywojnia, ale nie jest i być nie może dla nas, dzisiaj; może być nią co najwyżej dla laika, ale dla niego ciągle bezczelni są dadaiści.

Jarodzki pisze, że ma pewność, iż „tam”, pod zwałami świadomie użytego kiczu i śmietniska, coś jest - „dowody na stuprocentową wiarygodność autorki” (nawiasem: czy zaplecze intelektualne to artystyczna wiarygodność?). Przywołuje w tym kontekście ulubionego artystę Lewickiej - Pollocka, którego gest na podobnej zasadzie nie jest tylko „dziecięcymi czy wręcz małpimi bazgrołami”, a „czymś więcej”. Pełna zgoda co do ważności Pollocka, jednak zachodzi w tym rozumowaniu fundamentalny błąd, wzięcie skutku za przyczynę. Otóż Pollock nie był bezczelny czy wywrotowy, bo tak sobie na zimno wykoncypował - że pod znaną plastyczną formą (chlapanie) ukryje traktat filozoficzny i tym samym ją ukonstytuuje. Odwrotnie: pod kompletnie nowatorską na polu sztuki, rozsadzającą artystyczne status quo formą, siłą rzeczy piętrzą się kolejne warstwy znaczeń. I właśnie dlatego sztuka nie jest filozofią.

Zatem - może prace Lewickiej to kpiarska żonglerka stylistykami i sensami, kontrolowany chaos, metafora rozszczepionej na tysiące atomów współczesności? Może. Ale i tu nie starcza formy. Antymalarstwo z nadania nie jest antymalarstwem - jest nim tylko wtedy, gdy jest wybitnym malarstwem. Zadekretowana kpina z environment jest martwa. Trash już dawno jest estetyczny. Piętrzące się cycaty załamują się pod własnym ciężarem. Obrazy „pisane” białym silikonem na białym tle (jeden mamy na wystawie) również są formą malarską, od której nie da się uciec; formą nie do końca udaną, choć ciekawą. I nawet jeśli Lewicka dostałaby do dyspozycji cała Zachętę, to powstałe w skutek jej interwencji rumowisko będzie tylko wysypiskiem skorup, wyeksploatowanym kulturowo artefaktem. Z drugiej strony: dałbym taką możliwość tej artystce, bo - kto wie? Natomiast z pewnością jej „ściana ironicznego chaosu” [Force&Grace (Prolog#2)] umuzealniła się na Spojrzeniach w jakieś dwie sekundy.

Tak więc i mnie nie chce się szukać sensów w pracach Lewickiej - jednak nie dlatego, że oniemiałem w zachwycie nad jej buńczucznością, a dlatego, że to zajęcie raczej jałowe. I na nic tu erudycyjne wstawki o biblijnym Samsonie, które gdzieś tu, podobno, się kryją...

Fraza pierwszej pomocy dla krytyków: „Prezentowane obrazy, czasem lekko anachroniczne w formie, mają jedynie otwierać proces myślowy, nie są niczym skończonym, samym w sobie, nie są odpowiedzią na pytania, ale zapisem startu, impulsem”.

Karol Radziszewski
Nie dziwi mnie obecność tego twórcy na Spojrzeniach - przecież Radziszewski zaraz wyjdzie mi z lodówki. Kto wie, czy nie jest to przyszły zwycięzca: reszta jest albo młoda inaczej, albo w nie najlepszej kondycji (tak to ujmijmy) - albo jedno i drugie. Z drugiej strony, Radziszewski jest uznany, ma już lury na swoim koncie - więc chyba mimo wszystko nie... Jednak to przede wszystkim artysta, który stracił jakąkolwiek miarę w ilości i jakości swoich kolejnych projektów. Pomoc to 134 odsłona dyplomu...i tyle. Na filmie widzimy, jak rodzina pomaga Radziszewskiemu robić krzesła i stolik, przy których na wystawie można obejrzeć jego dorobek (w formie albumów, ulotek, tekstów i „DIK’ów”). Tak, jak Jakubowicz nie oparł się, by nie opowiedzieć „krytycznie o współczesnym mecenacie”, tak Radziszewski nie wytrzymał i zrobił pracę „o konkursie i rywalizacji w sztuce”.

Nic to nowego w twórczości tego artysty, nic to nowego na polu sztuki. Trochę szkoda, że mając taką okazję, Radziszewski - w końcu! - nie zaryzykował, nie pokusił się o jakąś woltę, przełom. To po prostu jego kolejna w długim ciągu wystawa, kolejny pokaz: uruchamiamy maszynkę - i ciach! Czekam aż Radziszewski obudzi się ze słodkiego snu, jaki zafundowała mu krytyka i pokaże coś naprawdę stymulującego. Przed nim jeszcze cztery odsłony Spojrzeń - przed nim jeszcze wszystko.

Fraza pierwszej pomocy dla krytyków: „Ten projekt opowiada o silnej więzi rodzinnej, o akceptacji, która jest ponad zrozumieniem, ale jednocześnie o emocjach, które wiążą się z samym konkursem, o chęci rywalizacji, determinacji, ciągłym podświadomym wyścigu, który jest udziałem nas wszystkich”.

Galeria Rusz (Joanna Górska, Rafał Góralski)
Szczytne cele: „Prezentowanie sztuki społecznie wrażliwej, zaangażowanej w rzeczywistość. Wychodzimy ze sztuką na ulicę by mogli obcować z nią zwykli ludzie, którzy nie są bywalcami oficjalnych galerii czy muzeów. Interesuje nas sztuka jako medium wyrażające stany emocjonalne, myśli i poglądy, dlatego dążymy do nawiązania jak najszerszego kontaktu z widzem” (cyt. za www galerii).

Cóż jednak z tego, kiedy efekt mizerny. Billboardy pokazane w Zachęcie wprawiły mnie w niejakie zakłopotanie. Opornik, symbol oporu wobec komunizmu, przeczytano tu - rzecz jasna: przewrotnie - jako symbol intelektualnej „oporności”, a de facto gnuśności, bierności. Pomijając zupełnie nijaką formę i to, że ów interpretację wyłożono nam literalnie na jednym z billboardów, są to tylko kolejne wytwory wykształciuchów podszyte kpinką i pogardą wobec moherów. Ot, namalujmy chama z reklamówką, ciotkę z wujciem wystrojonych do kościoła, babę z siatami, żula z alpagą - a to wszystko najlepiej na tle kiczowatej fototapety. Słowem: lumpenproletariat z całą jego potoczną egzotyką i stylem rodem z Tesco. Portret zbiorowy polskiego społeczeństwa? Bez żartów. To nawet nie satyra, prędzej nerwowe wyśmianie, które i tak przekona tylko tych dawno przekonanych. To prace niesmaczne, będące raczej świadectwem zagubienia i niezrozumienia sytuacji, niż trafną diagnozą czy ciętą krytyką. W każdym razie - ubaw na wernisażu z pewnością był.

Z Galerią Rusz jest ten sam problem, co z krytykowaniem wszelkich działań „niezależnych”, „lokalnych”. Bo krytykować takie działania - to krytykować „sprawę”. Pikanterii dodaje fakt, że Rusz to Toruń, a więc pierwsza linia frontu. Przypomnijmy: „Wychodzimy ze sztuką na ulicę by mogli obcować z nią zwykli ludzie”. Otóż jeśli założyć, że „zwykły człowiek” w ogóle zarejestruje billboard Galerii Rusz, to w najlepszym razie odczyta go jako ładny obrazek, a w najgorszym - jako własną karykaturę. To nieskuteczny niby - protest, a w istocie kod, jakim porozumiewa się klasa uprzywilejowana, wyższa, a z pewnością wywyższona; statut, który potwierdza jej wyjątkowość w jej własnych oczach. A Pan Henio jak chodził do Geanta - tak chodzi.

Jednak również sama plastyka i pomysłowość tych prac - rozpatrując je już na „naszej”, artystycznej płaszczyźnie - pozostawia wiele (delikatnie mówiąc) do życzenia. Pomysły rodem z licealnej gazetki (np. maluch, samochód średniej wielkości i BMW, a do tego podpis: „stopniowanie głupoty”), komiksowy antykapitalizm, czasem cień abstrakcyjnego myślenia, jednak większą maestrię w tym zakresie wykazują agencje reklamowe (nie mówiąc o innych twórcach czy anonimowych ulicznych aktywistach). Słowem: rzecz „społecznie” kompletnie nieskuteczna, a na polu sztuki - absolutnie nijaka.

Sędzia Główny (Karolina Wiktor i Aleksandra Kubiak)
Monumentalne wideo (trzy plazmy). Podmiotem są tu odziane w czerwone stroje kobiety: Erynie (za Wikipedią: „w mitologii greckiej boginie zemsty strzegące prawa społecznego i naturalnego”). Resztą: odziani w slipki mężczyźni, obok „asystujący” ochroniarze z wilczurami. „Scena” to boisko, droga, po której kroczy ta „procesja” - bieżnia. Erynie są bądź to noszone na rękach, bądź to poganiają - strzałem z bicza - truchtający tłumek facetów.

Przede wszystkim film jest za długi, rozmyty, nie posiada akcji - o puencie nie wspominając. Nic w tym złego, jednak nie dostajemy niczego w zamian. To wideo ciężkie i zbudowane na oczywistej symbolice. Natrętne odniesienie do mitologii nic tu jednak nie załatwia. Do tego film pozostaje w głębokim cieniu - nie wiem, czy to tylko moje wrażenie - kapitalnego Lou Salome Katarzyny Kozyry. Sensy i formuła podobne, jednak Kozyra jednym precyzyjnym strzałem trafia w sedno, nie jest dydaktyczna ani natrętna, rozbraja przeciwnika - brutalizując: maskulinistyczną kulturę - śmiechem i buńczuczną pewnością siebie. Sędzia Główny potrzebuje do tego armii statystów - ale nie aktorów, którym przypisano konkretne role, lecz pustych figur. Dziwne to tym bardziej, że Kubiak i Wiktor preferowały dotychczas „przegiętą” bezpośredniość, a nie teatralizację, którą same wszak - zakłócając Wirus Jarzyny - kontestowały.

Film pokazany na Spojrzeniach jest niewątpliwie spektakularny (szczególnie jeśli wyjąć go z klitki, w której został wyeksponowany). Być może to pozytywnie rozumiana próba zwrócenia na siebie uwagi, może próba zerwania z łatką ekstremistek, może dowód niemożności oparcia się pokusie zrobienia filmu widowiskowego - a może zrealizowane marzenie? Nie rozstrzygając, powiedzieć trzeba, że Sędzia Główny nie wyszedł na tym manewrze najlepiej.

Fraza pierwszej pomocy dla krytyków: „Pozostając w obszarze gender, Sędzia Główny podejmuje próbę analizy współczesnej kondycji i poziomu debaty na temat sprawiedliwości i tabu”.

Janek Simon
Rodzynek, jeśli spojrzeć w kontekście całego dorobku. Niestety w kontekście tego, co przygotował na wystawę - już nie. Simon pokazał bowiem pracę, którą „znają wszyscy” (Chleb krakowski, 2006) i rzecz nową, ale jak na niego przeciętną.

Oto mamy mikser wideo z lat osiemdziesiątych, który za sprawą pewnego „domowego” mechanizmu (coś jakby elektryczne części jakiejś zabawki...?) miesza dwa programy telewizji publicznej. Tytuł: Robot VS miksujący Jedynkę i Dwójkę. Jest tu zatem wszystko, z czego słynie Simon, jednak - no właśnie: nie ma nic specjalnego. W ruch muszą pójść więc rutynowe interpretacje: autonomia, do it yourself, absurdalny humor... Niemniej to właśnie Simon jest na tej wystawie najbardziej zadziorny i proponuje coś innego, niepowtarzalnego, a mimo to o sporym ładunku krytyczności. Co istotne: krytyczności nie topornej, ładowanej łopatą do głowy, a lekkiej, wręcz frywolnej, nadto stymulującej, a zatem skutecznej, świeżej. I to mimo, że „Chleb...” jest pracą o charakterze „hitu”, co odczytuję jako gest nieco pod publiczkę.

Zauważmy jednak, że Simon znamionuje odwieczny dla Spojrzeń problem: jego ewentualne zwycięstwo może być potraktowane jako nieco „niesmaczne”, bo „on i tak już tego nie potrzebuje”. I to mimo, że jest to artysta o niekwestionowanym poziomie - najlepszy spośród nominowanej siódemki. Warto zwrócić tu uwagę, to w istocie kolejna wersja opacznie pojmowanej politycznej poprawności: doceniamy mniej znanych i uznanych, ale gorszych, aniżeli znanych i - na przykład - dużo i dobrze sprzedających, choć wybitnych. Czy Jabłońska była lepsza od Bodzianowskiego, Sosnowskiej i Althamera? A Kurak od Grzeszykowskej & Smagi, Kuśmirowskiego, Azorro czy Budnego? Powiedzmy - z pewnością nie byli gorsi... Więc po co w ogóle kwalifikować do konkursu twórców wybitnych, skoro i tak wygrywają ci „mniej popularni”. Dziwaczny wyznacznik artystycznej jakości... albo kolejny absurd tego konkursu. Przypomnijmy: konkursu dla „młodych”, ale równocześnie „artystów, którzy z powodzeniem weszli w obieg sztuki i z niego nie wszyli”. Dla wszystkich - znaczy dla nikogo. Wracając do Simona: wolę, żeby to on, a nie kto inny, na następne projekty wydał 10 000 €. Niechby miał sobie za to kupić święty spokój - wolę Jego.

Fraza pierwszej pomocy dla krytyków: „Tworzone przez artystę obiekty są symbolami niezależności, wyrazem anarchistycznego buntu wobec państwa i systemu”.

Michał Stachyra
Najmłodszy, najmniej znany i uznany - jednak coraz o nim głośniej. Ostatnio zanotował duży, bardzo pochlebny artykuł w „Arteonie” (9/2007). Dodajmy od razu - nazbyt pochlebny. Już znać tu owo pragnienie nowości: może to on, może to ten artysta będzie Następnym...? Ale nade wszystko znać łatwość, z jaką chwali się młodego twórcę, który jako tako sprawnie porusza się po dyskursach współczesności, który jest samoświadomy, umie „grać” - już nie tylko historią sztuki najnowszej, ale także sobą jako artystą, ową specyficzną figurą podlegającą rozmaitym uwarunkowaniom i funkcjonującą w specyficznym ekosystemie. Czyli klasyka z wyraźnymi podgrupami: gender, artysta, władza...

Michał Stachyra ma więc wszelkie szanse na zostanie „Radziszewskim dwa”. Będzie budował coraz to nowe figury, wcielał się w coraz to nowe role... mówiąc ciągle to samo i od początku mało odkrywczego. Z braku laku napiszą o nim wszyscy, pewnie złapie go zaraz jakaś nowa galeria... Warto zwrócić więc uwagę, że podobne zagadnienia pojawiają się dość często także na polskiej scenie, a widoczność Stachyry wynika raczej z pustego tła, niż wybitności roli. Ostatnio wdzięcznie i świeżo ów problem podjęła choćby grupa Azorro w filmie Les Figurants (2005) czy Aneta Grzeszykowska w cyklu zdjęć Untitled Film Stills (2006). Były to jednak prace daleko wykraczające poza wspomnianą interpretację. Tak więc refleksja nad „stawaniem się” to gra co najmniej popularna, by nie rzec - gra w klasy.

Stachyrę za chwilę zagłaszczą bezkrytyczni retorzy, którym spod zaczarowanego ołówka gładko płyną magiczne frazy (czyli: nieprzystające do rzeczywistości)... Tym to łatwiejsze, że za Jego pracami stoi koncept, który trzeba przecież przy każdej okazji powtórzyć, streścić i objaśnić. Momentalnie zacznie żyć on własnym życiem, a dzieło - sztuka - pozostanie tylko jego cieniem. Dlatego warto wskazywać, że w Misji: obrona (realne, półroczne szkolenie w wypadku ataku na Lublin, projekt pomalowania budynku szkoły w moro, w końcu wywiad z dziadkiem kombatantem, obrona dyplomu w mundurze...) wartością jest raczej groteska sytuacji, niż drobiazgowo zrealizowany „plan”. To już kropka nad „i”, ale także, przede wszystkim - rozpęd, który trudno okiełznać (tu ponownie przychodzi na myśl Radziszewski). Jeśli udało się raz - uda się kolejny. I oto Stachyra już jest w Iraku, już pokazuje w Zachęcie katafalk z precyzyjnie odtworzonym woskowym ciałem Saddama, już przed wejściem stoi strażnik z wykrywaczem metalu - i już z jednej kropki robi się pięć; już rozmach przyćmiewa sens, wieloaspektowa, czysto fizyczna i organizacyjna praca daje złudne poczucie ważności przedsięwzięcia. Tak jak może dawać go ekshibicjonizm i przekraczanie własnych - lecz nie sztuki! - barier (patrz praca Numer One). Wyszła banalna refleksja o terroryzmie zakrapiana prostoduszną dydaktyką.

Najgorsze, co może przytrafić się Stachyrze, to przekonanie go do tego, że coś odkrył, że ma „styl”. Takie wnioski może on wysnuć choćby z wspomnianego artykułu w „Arteonie”, gdzie w podsumowaniu Agata Sulikowska-Dejena serwuje mu jedną z moich ulubionych słownych zbitek: „Stachyra przede wszystkim kpił z obiegowych struktur i kodów współczesnej kultury, z mechanizmów mediów i reklamy”. Jeśli zaś wygra Spojrzenia - stanie się to jeszcze szybciej. Tymczasem gry ze „stawaniem się” czy „umownością rzeczywistości” to tylko dziecięca choroba, którą warto jak najszybciej przebyć i zapomnieć.

***

Baner reklamujący wystawę. Wejście do Zachęty.

Artyści, których najnowsze prace można oglądać w Zachęcie zostali wygrzebani z samego dna garnca, niektórzy wręcz doń przywarli - i metafora ta nie dotyczy jakości (bo niby dlaczego), ale aktualnej sytuacji. Ceną za pozorną świeżość okazuje się być średnia jakość, zaś za średnią jakość - brak świeżości. „Młódź”, domniemany kwiat naszej sztuki, mimowolnie skomponował wystawę ciężką i potwornie nudną. Spojrzenia - najbardziej męcząca wystawa roku. Może więc warto nadać im trzyletnią kadencję? Może zawęzić liczbę nominowanych? Jak widać, sztuka nie regeneruje się zbyt szybko.

Podsumowując: jest dokładnie tak, jak mógłby to skwitować oderwany od rzeczywistości kontestator. Wystawa Spojrzenia. 3 edycja to tylko i wyłącznie kwiatek do kożucha sponsora. Forma katalogu i wysokość nagrody są wręcz policzkiem dla uczestników (oczywiście nie w kontekście średniej krajowej, a podobnych przedsięwzięć i wysokości kapitału, jakim obraca się w art worldzie). Do tego dochodzi - a może: z tego wynika - zero znaczenia prestiżowego czy choćby rynkowego. Jednak największy paradoks tkwi w tym, że ów kontestator bierze w Spojrzeniach udział. Kontestator - przypomnę - by odmówił.

***

PS. Ochroniarze - zarówno ten sprawdzający bilety, jak i pilnujący sali - uprzejmie poinformowali mnie, że Spojrzenia to jedyna wystawa w Zachęcie, na której nie można robić zdjęć i kręcić filmów - co dotyczy także prasy. Hipotetycznie jest to możliwe - w dobrej wierze zaczął kombinować ochroniarz - tylko po otrzymaniu specjalnego pozwolenia od dyrektor Zachęty. Bez przesady - pomyślałem - no i zdjęć nie ma. Gratulacje dla działu promocji, a także rzeczonej dyrekcji. Oczywiście Zachęta ma na swoim serwerze (FTP) zdjęcia świetnej jakości, które udostępnia do ewentualnych artykułów. Po prostu na Spojrzeniach nie można robić zdjęć odbiegających od wymagań - no właśnie, czyich? Tak czy inaczej - zdjęć niepoprawnych. Dobrze, że można pisać, jak i co się chce, a nie tylko pobierać teksty od Dyrekcji.

PS2. Tylko niech Państwo - właśnie przyszło mi to do głowy - nie pomyślą, że ton tego tekstu zdeterminowało powyższej opisane zdarzenie. Przeciwnie - kilka dni po wernisażu specjalnie pojechałem do Zachęty porobić zdjęcia. Zatem to tylko tragifarsy ciąg dalszy.

***

Ogłoszenie wyników 22 października.
Koniec wystawy 11 listopada.

Etykiety: