Przed Państwem tekst Tomka Kozaka i moja replika. To najdłuższy tekst na tym blogu – Kozak przysłał 17 stron maszynopisu, no a ja musiałem się odnieść. Polecam zatem wygospodarować trochę czasu i na spokojnie przetrawić... Pozdrawiam!
Tomek Kozak: "Krytyka kosmetyczna?"
„Karmione wizualną i mentalną nowością młode pokolenie to mechanizm autoregeneracji sztuki, jej lifting i botoks – jednak i ono potrzebuje w końcu odnowy. I oto znajduje się ktoś, kto decyduje się na ryzykowną operację, kto nie obawia się przeprowadzić stanowczego, choć głębokiego cięcia – oto pojawia się młode pokolenie krytyków”.
Tak pisze Jakub Banasiak – redaktor „Obiegu”, felietonista i krytyk „Art & Businessu”, autor rubryki „rozbiór” w „Exklusivie”, wreszcie – internetowy „Krytykant”. Słowem – autor, który, jak można przypuszczać, za herolda nowej krytyki uważa samego siebie. Jego wypowiedzi warto więc przeanalizować, by zbadać postulaty i potencjał projektu, który zapowiada „ryzykowną operację” i „głębokie cięcie”, a w konsekwencji – „odnowę” polskiej krytyki i sztuki.
Już na wstępie trzeba podkreślić, że struktura tego projektu w podręcznikowej formie reprodukuje genetyczne „wady” myślenia o sztuce, które dziś w Polsce rozpowszechniło się w sposób zatrważający. Jest to myślenie powszechne, a zarazem nieświadome, i co za tym idzie – nieprzezwyciężone. Myślenie nieświadome swej istoty – czyli sprzeczności wytwarzających symptomatyczne napięcia między poczuciem wyczerpania i pragnieniem odnowy, między marzeniem o buncie i konstatacją jego niemożności, między obsesyjnie tropionym „zdziecinnieniem” i nakazem „dorosłości”, między afirmacją rynku a fantazmatem jego kontestacji… W tym kontekście dyskurs Krytykanta to wdzięczny obiekt badawczy. Zwłaszcza dla oponenta, który analizując wcale nie chce „leczyć” adwersarza, lecz kieruje doń ironiczne wezwanie: Medice, cura te ipsum!
Lekarzu, ulecz się sam! To zalecenie o tyle zasadne, że Krytykant nagminnie oskarża innych o własne grzechy i nie dostrzega, że schorzenia, które diagnozuje u przeciwników – „infantylizm”, „relacjonizm”, „ckliwe bajanie” i ogólnikowość – trawią jego samego. Przyjrzyjmy się zatem owym „schorzeniom” analizując dyskurs, który często pogłębia je zamiast leczyć. Zastanówmy się przy tym czy to, co miało być „ryzykowną operacją” nie okazało się w istocie błahym zabiegiem kosmetycznym – powierzchownym i nieskutecznym?
1. Krytyka zdziecinniała?
W pierwszym akapicie pierwszego postu (Wyczerpanie) Krytykant cytuje Gombrowicza: „W podziwie naszym dla artystów niemało jest z ciotczynej dobroci, która chwali malca żeby go nie zmartwić”. Następnie dodaje od siebie: „Dzisiaj krytycy zachowują się, jak dzieci w sklepie z zabawkami: patrząc na artystów trwają w niemym zachwycie”.
Później ta metaforyka powraca wielokrotnie. W kolejnych tekstach straszą czterolatki (Z punktu widzenia), trzynastolatki (Polska komedia, polemika na marginesie Czarno to widzę) i siedemnastolatki (Piękny koniec egzotycznej podróży). Zazwyczaj są to personifikacje tych, którzy obrażają się na ostrego krytyka(anta) albo w naiwny sposób próbują kontestować rynek. Ci ostatni nieuchronnie popadają w „infantylizm pożeniony z banałem” (Imperium Atlas kontratakuje).
Wobec tego Krytykant apeluje o dojrzałość. Jednym z jej aspektów jest zgoda na fakty. „Czas spojrzeć prawdzie w oczy – buntu już nie ma, jest za to rynek” (Wyczerpanie). I dalej: „Fundacja Galerii Foksal i Raster są dziś jednymi polskimi pierwszoligowymi graczami nie dlatego, że mieli szczęście, czy uprawiali godny pożałowania koniunkturalizm. Po prostu – FGF i Raster mają bezcenny w tym – galerzysty – fachu dar wskazywania artystów, którzy posiadają to coś”. W związku z tym Krytykant umieszcza na blogu linki do swoich „rodziców”. FGF nazywa „Mamą”, Rastra zaś – „Tatą”.
Zdezorientowana publiczność próbuje rozszyfrować prawdziwe znaczenie tego gestu w kolejnych postach Banasiaka. Wojciech Kozłowski pisze: „Boję się, że jedyny z niego (tekstu Z punktu widzenia – T.K.) wniosek jest taki - Mama i Tata są i tak najważniejsi i poza dyskusją. (…) To i łatwe i smutne. Dawniej takiego, co się nie mógł wyzwolić spod kurateli rodziców nazywało się – Maminsynek” (polemika na marginesie Z punktu widzenia). Krytykant zazwyczaj nie podejmuje merytorycznej dyskusji z podobnymi zarzutami. Raczej dezawuuje adwersarzy oskarżając ich o paranoiczne tropienie „agenturalności”. Swoje riposty podpisuje wtedy z ironią jako „Agent FGF i Rastra” (polemika na marginesie tekstów Z punktu widzenia i Potrzeba pamfletu).
Z czasem jednak sytuacja się komplikuje. Banasiak publikuje bowiem negatywne lub ambiwalentne recenzje Rastrowych przedsięwzięć – Punk utracony, Pupil, czyli niedźwiedzia przysługa, Letnia sztuka letnią porą, Czarno to widzę. Tym sposobem „Tata” nie jest już „poza dyskusją”. Jeden z internatów komentuje to tak: „tekst o wystawie Materki zdaje się, przynajmniej do pewnego stopnia, świadczyć o tym, że pan Banasiak jednak się usamodzielnia” (polemika na marginesie Czarno to widzę).
Krytykant się z tym nie zgadza. Twierdzi bowiem, że usamodzielnił się już wcześniej – np. pisząc, iż „Raster z kopalni świeżych, niebanalnych koncepcji niepostrzeżenie przeistoczył się w galerię powszednią, statyczną, bez mała mieszczańską, dzielącą czas między targi i kolejne wystawy typu «nowe prace»” (Podsumowanie 2006, Obieg.pl). Wszystko jasne? Myślę, że nie. W moim przekonaniu kłopot z Rastrem nie polega na tym, że kiedyś była to galeria świeża i niebanalna, a teraz grzęźnie w rutynie. Nie chodzi zatem o krytyczne recenzje tej, czy innej wystawy - kilka takich recenzji nie wystarczy, by wybić się na samodzielność. Ta bowiem oznacza dziś przede wszystkim intelektualną niezależność od skrajnie skomercjalizowanego status quo. Czyli od czego? – zapyta Krytykant – Czym jest to status quo? Można by odpowiedzieć, że jest to stan rzeczy, w którym dopuszczalna jest następująca sytuacja: oto przedstawiciele prywatnych galerii (Michał Kaczyński i Joanna Mytkowska) zasiadają w komisji nominującej do konkursu organizowanego przez Galerię Narodową (Spojrzenia 2005). Jaki jest efekt obrad? Pięć z siedmiu nominacji przypada w udziale artystom reprezentowanym przez Raster i FGF. Oczywiście nie chodzi o to, że tym artystom nie należały się nominacje, lecz o pytanie, czy w komisji, która je przyznaje powinni akurat wtedy zasiadać Kaczyński i Mytkowska. Ta oto sytuacja poglądowo ilustruje proces komercjalizacji polskiej sceny artystycznej czyli rosnące przyzwolenie na to, by tu i teraz horyzont myślenia określali ludzie posługujący się dyskursem „sukcesów”. Ludzie fetyszyzujący świat targów, aukcji, rankingów etc.
Trzeba pamiętać, że dyskurs ten - dyskurs „kariery” – spopularyzował właśnie Raster i to on jest odpowiedzialny za to, że dzisiaj Krytykant może bezrefleksyjnie powtarzać: „drogie równa się dobre” (Po Morganie). Ta niedorzeczność - zarówno ekonomiczna jak intelektualna – jest dla młodego krytyka niepodważalną oczywistością. Fundament tej niepodważalności położyli dziesięć lat temu Gorczyca i Kaczyński dokonując przy pomocy „Machiny” i własnego magazynu internetowego istotnej zmiany w języku krytyki sztuki. Doniosłość tej zmiany jest dzisiaj niezaprzeczalna. Problemem jest więc nie tyle jej faktyczność, co raczej ocena związana z pytaniem, czy była to zmiana pozytywna w perspektywie strategicznej – w perspektywie długofalowych „zasług”, a nie taktycznych „sukcesów”. Banasiak waloryzuje tę zmianę pozytywnie, nie zdając sobie sprawy ze szkodliwego wpływu, jaki wywarła nie tylko na jego własną aksjologię, lecz przede wszystkim na system kryteriów kształtujących hierarchię polskiej sztuki.
Wróćmy jeszcze do „Mamy”. Otóż Fundację i Krytykanta łączy zaiste „rodzinne” podobieństwo. Widać to w analogii charakterystycznych gestów, które mogą wydawać się marginalne, w istocie jednak syntetycznie odzwierciedlają pewien typ myślenia. Krytykant bezwiednie odtwarza taki gest, niegdyś czujnie wychwycony i z życzliwą ironią opisany przez Rastrystów, którzy w 2000 roku zwrócili uwagę, że kiedy kuratorzy Galerii Foksal „chcą udowodnić rozmówcy wyższość swoich racji sięgają na ogół na półkę po zachodnie czasopismo lub katalog”. Dzisiaj podobny ruch wykonuje Banasiak wskazując prostodusznie na te same punkty odniesienia. On też nie ma wątpliwości, że „karty albumów Art Now (zgodzimy się, że jest to dobry probierz jakości) przeważnie zapełniają artyści bardzo dobrzy lub znakomici” (Po Morganie).
Według mnie jest to zgubne mniemanie, a gest, który je potwierdza – „fatalny” w swym niemal „mitycznym” znaczeniu. Oddaje nas bowiem we władzę odwiecznego polskiego losu. We władzę fatum skazującego rodzimą kulturę na bezmyślny i serwilistyczny okcydentalizm.
I żeby było jasne – ja rozumiem obawy Krytykanta. Też dzielę jego lęk przed zapyziałą, ciasną lokalnością. Pamiętam dobrze status quo ante – arte polo i czasy, gdy horyzont studenckich marzeń zamykała brama DAP na Mazowieckiej. Ale to wszystko się już skończyło. Dziś natomiast możemy wpaść z deszczu pod rynnę i znaleźć się w sytuacji, w której – jak pisał Brzozowski – „rzeczywiste, konkretne zadania rozwiązuje się na podstawie najrozmaitszych, czysto przypadkowych szablonów europejskich; a w zakątku duszy hoduje się obłudne usprawiedliwienie, że nasze niedołężne i niewolnicze hołdowanie europejskim doktrynom chwili nie stanowi bynajmniej dowodu przeciwko samodzielności naszej”.
Odłóżmy zatem Art Now i sięgnijmy po lekturę mniej oczywistą – właśnie po Brzozowskiego. W „Polsce zdziecinniałej” znaleźć można niejedną cenną przestrogę. Znaleźć ją może zwłaszcza Krytykant, który straszy nas Stachem Szabłowskim, a bać się powinien innego Stacha – Połanieckiego. Połaniecki bowiem jest wciąż aktualną metaforą stanu naszego ducha, który po wyprawie za granicę przestaje zadawać pytania, rzuca się w handel i zaczyna „na umór farbować perkaliki”.
Dziś, na początku nowego stulecia, polska sztuka (a zwłaszcza malarstwo - jej najbardziej „prorynkowa” gałąź) powtarza stare błędy – „nie czyta pesymistów”, „tyje w słońcu jak kapłon” i „na umór farbuje perkaliki”. Dlaczego? Bo przecież (jak powiedziałby pan Stach) „życie jest w prawach natury – czy mądrych, czy głupich, mniejsza z tym – ale jest. Żyć trzeba, więc trzeba z życia wydobyć, co się da”- sprzedawać, kupować i nie słuchać, „co noc szepce poza czterema ścianami”.
2. Krytyka rynku?
Jak twierdzi neokonserwatyzm, „upadek komunizmu raz na zawsze uniemożliwił jakąkolwiek zasadniczą krytykę kapitalizmu, czy raczej, jak teraz się zwykło mówić – wolnego rynku. (…) Świat wyobraźni zbiorowej szanuje i w pełni uznaje za wcielenie samej istoty nowoczesności wszystkie cnoty, którymi Sienkiewicz obdarzył pana Stacha Połanieckiego i które do szału doprowadzały Brzozowskiego” (D. Gawin, Sienkiewicz – nasz współczesny).
W tym kontekście zabawne jest to, że Banasiak – autor sympatyzujący z lewicową „Krytyką Polityczną” – wydaje się przynajmniej w pewnym stopniu podzielać ten pogląd. Jest wszak przekonany, że „buntu już nie ma, jest za to rynek” – bunt bowiem „został zdyskontowany przez dwa rynki - towarów i sztuki. Balon kolejnych kontestujących wystaw ulokowanych w samym sercu ideologicznego, finansowego i instytucjonalnego mainstreamu puchnie z miesiąca na miesiąc”. I dalej: „Ideologia buntu o lewicowej proweniencji przeniknęła do politycznego i kulturowego mainstreamu, zaś jego powłokę (estetyki) do granic wyeksploatował rynek” (Niemożność buntu).
W tym momencie pojawia się kluczowe pytanie: jaki jest stosunek Krytykanta do tego stanu rzeczy? Otóż jest to stosunek z jednej strony zdecydowanie afirmatywny – wystarczy przypomnieć ów nieszczęsny aksjomat: „drogie równa się dobre”. Z drugiej zaś – ambiwalentny. Krytykant wprawdzie akceptuje prawa „art worldu” (Wyczerpanie, Niemożność buntu, Po Morganie), zarazem jednak dostrzega jego fałsz i pustkę (Hahaha). Niekiedy zaś snuje zgoła katastroficzne fantazje. W finale jednego z ostatnich tekstów roztacza nawet par excellence wywrotową wizję - oto „aukcje dnia na dzień zaczynają świecić pustkami, nikt nie chce kupować czegoś, co nie jest sztuką, a w sztukę tylko się bawi. W konsekwencji upada rynek sztuki, a wraz z nim art world” (Estetyka, głupcze!).
W tym miejscu należy powstrzymać się od złośliwej sugestii, że to rozdarcie między afirmacją i kontestacją; ta niestabilność osobistych poglądów, jest znamieniem niedojrzałości, którą Krytykant tak energicznie piętnuje u innych. Zamiast tego warto się zastanowić, czy ta niekonsekwencja może być objawem fundamentalnego konfliktu, w jakim pogrąża się nie tylko polska sztuka, czy polskie społeczeństwo (wahające się między modernizacyjnymi nadziejami i obawami związanymi z gospodarką rynkową), lecz współczesny świat w ogóle.
Zdaniem Finkielkrauta specyficzną cechą tego konfliktu jest to, że „przebiega przez środek nas samych”. Jesteśmy bowiem „jednocześnie obywatelami i konsumentami. To, czego chcemy jako obywatele, dezawuujemy w naszych zachowaniach jako konsumenci czy ewentualnie jako akcjonariusze. (…) Trzeba myśleć o prawdziwym pęknięciu, o tej linii podziału, która przebiega w naszym własnym wnętrzu”. (A. Finkielkraut, Prawdziwe podziały przebiegają wewnątrz nas samych). Na takim tle „pękający” Krytykant jawi się jako nader swojska figura. Wszak jego wahania w „kwestii rynkowej” są również naszymi wahaniami, a specyfika jego rozterek jest specyfiką także i naszych wątpliwości. Ambiwalentne uczucia wobec rynku łatwo zrozumieć i wybaczyć. Niewybaczalne są jednak podwójne standardy, jakie Krytykant często stosuje wobec swoich oponentów i faworytów.
W tekście Imperium Atlas kontratakuje oświadcza, że jeśli ktoś „szafuje lewicowymi wrażliwościami, jeśli uderza w masywny gong krytyki kapitalizmu” to powinien zadbać „o minimalny choćby poziom wiarygodności”. W tym kontekście odmawia jej Jarosławowi Lubiakowi. Lubiak bowiem zarzuca artystom wystawiających w galerii Atlas Sztuki bezwiedną promocję prywatnego kapitału (w tym wypadku Grupy Atlas). Tymczasem okazuje się, że on sam też go wspiera - pisząc teksty do katalogów wydawanych właśnie przez ową galerię.
Tu trzeba zadać pytanie, dlaczego Banasiak – tak pryncypialny w przypadku Lubiaka – spuszcza z tonu wobec innych, którzy z równie wątpliwą wiarygodnością „szafują lewicowymi wrażliwościami”? O kogo chodzi? O tych, co podobno patrzą na świat przez „czerwone okulary”. Na przykład o Artura Żmijewskiego, który postuluje sztukę uwalniającą od „kapitalizmu” i „konsumenckiej deprawacji” (Strumień myślących obrazów, obieg.pl, 2007). Według Krytykanta „aktywność artystyczna” Żmijewskiego posiada krytyczne „ostrze”, które „nie zostanie błyskawicznie wchłonięte przez rynek, które się w rynku nie roztopi” (Poszerzenie pola walki). W tym kontekście Krytykant kontrastuje postawy Sierry i Żmijewskiego. Pisze, że Sierra „jest o tyle radykalny, o ile nadal funkcjonuje w instytucjonalno - finansowym obiegu sztuki i świadomie zgadza się na to ograniczenie, na n i e m o c (przyjmuje postawę obserwatora, nie zaś inżyniera nowych rozwiązań). (…) Natomiast Żmijewski pozycję «niemocy» świadomie odrzuca, słusznie uważając ją za niewystarczającą – za kolejną «grę»”. O ile dobrze zrozumiałem Banasiak sugeruje, że Żmijewski nie funkcjonuje w „instytucjonalno-finansowym obiegu sztuki” i nie zgadza się na jego ograniczenia. Czyżby brak owej zgody polegał na obecności tego artysty na targach Art Basel, a „inżynieria nowych rozwiązań” na sprzedawaniu swoich prac sir Nicolasowi Serocie? Cóż, takie działania to w polskiej sztuce niewątpliwie wciąż businessowe novum. Jak jednak się mają do „minimalnego choćby poziomu wiarygodności”? (zwłaszcza tej „lewicowej” – pamiętajmy, że nie chodzi tutaj np. o Maciejowskiego, Janasa albo Ołowską – oni mogą sobie flirtować z rynkiem w poczuciu pełnej niewinności – nie przecież szafują antykapitalistyczną retoryką). W manifeście Stosowane sztuki społeczne Artur Żmijewski cytuje Wilhelma Sasnala, który mówi, ”iż ma czasem wrażenie, że jest «mendą galeryjną» – kolaboruje z systemem i pozwala mu na powielanie jego pustki”. Dodajmy do tego wzruszające wyznanie samego malarza: – „Oczywiście bardzo nie chciałbym być artystą burżuazyjnym, salonowym, a nieraz niestety tak się czuję. Przez to, że są kolekcjonerzy, że stoją za tym pieniądze. Jest to z jednej strony wygodne dla mnie, bo mogę żyć, jak chcę, bo brak pieniędzy nie jest już dla mnie problemem”. (Patrzeć na świat przez czerwone okulary, „Recykling Idei”, nr 9 [wiosna/lato 2007])
Co w tej sytuacji robić? Na pewno nie rezygnować z wygód. Tym bardziej, że nie ma takiej potrzeby – wyrozumiały Krytykant służy przecież dyspensą. Jako prawdziwy humanista zakłada bowiem, że „człowiek jest istotą ułomną i nawet jeśli w coś (np. ideę polityczną czy religijną) wierzy, nie musi wypełniać jej w stu procentach, nie musi tworzyć – jeśli jest artystą – jej i tylko jej odbicia. Może być wręcz w sprzeczności - np. deklarować się krytykiem kapitalizmu i sprzedawać niesłychanie drogie obrazy” (polemika na marginesie tekstu Siedem rodzajów złej sztuki współczesnej, czyli o obowiązkach krytyka w nowym roku [zakończenie]).
Uff! Co za ulga, że poglądy i praktyka polityczna przesuwają się dzisiaj w sferę deklaracji. Dzięki temu można na co dzień malować obrazy-bibeloty, a w niedzielę „deklarować” komunały w lewicowym salonie i mieć opinię krytycznego radykała i aktywisty. To idealny układ. Zwłaszcza jeśli ktoś podpowiada, że „że gdyby Wilhelm Sasnal chciał wystąpić w telewizyjnej debacie (…), osiągnąłby może więcej niż malując zaangażowane obrazy”. (J. Sowa, Stosowane sztuki społeczne: od symulakrum do aktywizmu [i z powrotem?], Obieg.pl).
To kontrowersyjne przypuszczenie Krytykant przerabia na aksjomat – w sposób nieznoszący sprzeciwu komunikuje, że „jeden wywiad Sasnala w «Dzienniku» daje więcej polskiej lewicy, niż dziesięć «zaangażowanych» prac” (polemika na marginesie Czarno to widzę). Muszę przyznać, że dawno nie słyszałem podobnej bzdury. A może obaj czytaliśmy zupełnie inne wywiady? Jeżeli nie, to apeluję do Krytykanta, by odpowiedział mi na pytanie, co konkretnie daje polskiej lewicy wywiad z Sasnalem opublikowany w „Dzienniku” z 02.08.2007. O ile sobie przypominam, w tym dziesięcioszpaltowym tekście znalazły się ledwie trzy zdania dotyczące problemu politycznego zaangażowania artysty. Sasnal tak mówi: „Obserwuję, co dzieje się naokoło, i angażuję się w dziedziny, które są zazwyczaj omijane przez artystów – jak np. polityka. Zajmowanie się polityką przez artystów uważane jest za coś brudnego. Nie bardzo rozumiem dlaczego” (Jestem pewien, że kultura potrzebuje takiego Sasnala, Dziennik, 02.08. 2007).
To wszystko. Trudno chyba o bardziej ogólnikowy komunikat. Konia z rzędem temu, kto z tych słów wyłowi choćby deklarację dotyczącą kwestii tak fundamentalnej, jak orientacja polityczna – nie wiemy nawet, czy Sasnal jest prawicowy czy lewicowy. Tego możemy się co najwyżej domyślać – i to na podstawie niezwykle zawoalowanych, by nie powiedzieć – mętnych wypowiedzi. Jedna z nich pojawia się wtedy, gdy artysta na pytanie – czy „dość swobodne potraktowanie wizerunku kardynała Wyszyńskiego” pozwala stwierdzić, że jego (Sasnala) sztuka „wpisuje się w nurt demitologizacji mitów narodowych i kościelnych” - odpowiada: „Tak. (…) Nie ukrywam – chociażby w kontekście dominujących obecnie tendencji – że pewne fakty historyczne darzę większym, a inne mniejszym szacunkiem. I ta pozorna nietykalność pewnych faktów czy osób pomników była impulsem. Ale nie wszystkie obrazy nawiązujące do historii powstały jako konsekwencja złych emocji”.
O jakie tendencje, fakty, osoby i pomniki chodzi artyście? Tego niestety nie wiemy. Jego przekaz jest mocno zaszyfrowany. A jego polityczna aktywność? Została chyba głęboko zakonspirowana. Nie wierzę bowiem, że ogranicza się do kilku ilustracji dla „Krytyki politycznej”. Gdyby tak było, zaryzykowałbym tezę, że polska lewica nie potrzebuje takiego Sasnala. A gdyby potrzebowała, znaczyłoby, że jest anemiczna i pozbawiona jakichkolwiek właściwości.
3. Krytyka krytyki?
Jedną z idei przewodnich Banasiaka jest metakrytyka. „Jak tlenu brakuje dyskursu o dyskursie” – stwierdza w inauguracyjnym poście (Wyczerpanie). Ów „dyskurs o dyskursie” oznacza przede wszystkim polowanie na grzechy rodzimej krytyki. Najważniejsze z nich to „relacjonizm” i „ckliwe bajanie”. Jak twierdzi Banasiak, polska krytyka „zamiast porównywać, analizować, poddawać w wątpliwość i wyciągać wnioski – relacjonuje” (Polska komedia).
Jednym z najbardziej wyszydzonych przez Krytykanta przejawów „relacjonizmu” jest recenzja Marcina Krasnego poświęcona malarstwu Igora Przybylskiego. To przypadek o tyle ciekawy, że Krasny – zdaniem Banasiaka – streszcza „ckliwe bajanie” Przybylskiego. Cóż to znaczy? W skrócie po prostu to, że przyjmuje za dobrą monetę i bezkrytycznie powtarza dyskurs artysty o samym sobie. „Kluczowe toposy tego dyskursu to, według Krytykanta, „magiczność” i „niesamowitość” – konkretnie: „magia kolei”. Oto „przyczynek do twórczości zaiste imponujący - jedni lubią zachody słońca, inni kochają niezwykły czar uliczek w małych miasteczkach - a Igor Przybylski wzdycha do dworców i ciuchci. A krytyk? Krytyk podąża tropem wyznaczonym przez artystę” – ironizuje Banasiak (Z Przybylskim podróż donikąd).
Oczywiście Krytykant - niejako ex definitione – ma prawo do złośliwości. Powinien jednak uważać, żeby samemu nie stać się jej ofiarą. A właśnie coś takiego mu się przytrafia, kiedy przewrotni bogowie rzucają nań czar i ku uciesze jego ofiar zmuszają go do „relacjonizmu” i „ckliwego bajania”. Tak dzieje się w tekście Rzeczywiście, młodzi są nadrealistami. Czytając tę laudację poświęconą Ziółkowskiemu, przecieram oczy ze zdumienia. Bo oto wraca „magia” w pełnej krasie! Tym razem jednak nie zostaje wyśmiana. Przeciwnie - jest doceniona i dopieszczona. Najpierw pojawia się aprobatywny cytat z Ziółkowskiego. Malarz mówi tak: „jeśli można sobie wyobrazić, co mieści się w przysłowiowym Magicznym Kapeluszu, to tam należy szukać moich inspiracji”. Krytykant dodaje od siebie: Ziółkowski to „malarz niesamowity – dosłownie i w przenośni. Zaś w kapeluszu mieszka nostalgia, a towarzyszy jej przemijanie”. W tym miejscu ocieram łzę bo ogarnia mnie „wzruszenie nad kruchością świata tego” (skąd znamy tą cienką ironię? Ano z tekstu Banasiaka o „ckliwym bajaniu” Przybylskiego).
Najbardziej jednak wzrusza mnie srogi krytyk – zwłaszcza, gdy niespodziewanie ujawnia ludzkie oblicze pochylając się z czułością nad „Magicznym Kapeluszem”. Okazuje się, że ów krytyk ma nie tylko głowę, lecz także i serce! I właśnie to serce dyktuje mu tekst. Ów tekst zaś to typowa „mowa-trawa”. Pajączki, żuczki i muszki Ziółkowskiego czują się w niej bezpiecznie. A jednak wśród źdźbeł pojawia się mały problem – otóż ten dyskurs to „relacjonizm” w czystej postaci!
Ulegając skłonnościom do pedanterii, obliczyłem, że ze stu trzydziestu czterech wersów poświęconych Ziółkowskiemu, sto siedemnaście to klasyczne opisywactwo technologii i motywów malarskich. Tak więc Krytykant „zamiast porównywać, analizować, poddawać w wątpliwość i wyciągać wnioski – relacjonuje”. I nawet nie próbuje umieścić Ziółkowskiego w szerszym kontekście. A przecież mógłby przywołać jakieś konkretne odniesienia – tym bardziej, że zrobili to już za niego kuratorzy z galerii Zwirner & Wirth pokazując naszego malarza min. obok Breughla i Cranacha. Oprócz tego Banasiak – jako bądź co bądź zdolny młodzieniec - mógłby też sam coś wymyślić – choćby zapytać o kontekst lokalny; o polskie malarstwo przełomu lat czterdziestych i pięćdzisiątych; np. o Jaremiankę, Mikulskiego, Brzozowskiego, Jonasza Sterna, Ernę Rosenstein, czy o surrealizujące gwasze Wróblewskiego. Mógłby, lecz najwyraźniej nie może. Dlaczego? Co mu się stało? Ot, jakieś fatum skazało go na „relacjonizm” – czyżby w ramach kary za oskarżanie innych o własne grzechy? Jeśli tak, to przyznajmy, że byłby to nader szyderczy morał krytycznej komedii.
4. Krytyka sztuki – „na pierwszy rzut oka”?
Krytykant – prócz rozliczania innych za własne grzechy – popełnia jeszcze jeden błąd. Pozuje na chirurga a często działa jak pałkarz, który nie panuje nad własnym kijem. Jakże łatwo mu go odebrać i popieścić nim tych, których tak bardzo hołubi. Trudno mi opanować nikczemny chichot, gdy słyszę, jak Banasiak aprobatywnie przywołuje opinię Libery, że „sztuka odrabiająca lekcje za socjologów i komentatorów politycznych nie jest w żadnym wypadku powodem do chluby” (Artysta jak krytyk). Oj, to niebezpieczne słowa. Co na to Artur Żmijewski i „Krytyka polityczna”?
Krytykant często (i słusznie) oskarża mainstreamowych artystów o bunt ugrzeczniony i salonowy. W polemice na marginesie tekstu Bunt Pitt twierdzi, że „jak się szafuje rewolucyjną retoryką i estetyką to dzieło (działanie artystyczne) musi być w opozycji do obecnych konwencji (norm). Inaczej bunt zamienia się w salonowy onanizm (krytyka i artysty)”. Racja! Jakże nas drażnią pozbawione ryzyka a przy tym dobrze płatne gesty pozornej kontestacji. Na przykład „banalna i kompletnie nieskuteczna krytyka amerykańskiej (konserwatywnej) polityki” – „byle przeróbka flagi, byle karykatura Busha i już (…) krytycy głaszczą artystę jak tłustego kocura” (Siedem rodzajów złej sztuki współczesnej, Artysta jak krytyk). Darujcie, ale nic nie poradzę, że tutaj od razu przypomina mi się Sasnal i jego niechęć do pewnego prezydenta. Och, te rysunki w„Przekroju” (morderczo skuteczne)! Albo Map Trap w Rastrze – czyżby tam była jakaś kukła Busha? Chyba leżała wśród śmieci. I to był błąd. Bo takiej kukły nie wolno wyrzucać. Lepiej nakłuwać ją igłami. Albo spalić i tym sposobem połączyć „skuteczność” z „magią” – zwłaszcza jeśli się wierzy w tożsamość sztuki z rzeczywistością. To byłby ciekawy projekt „antropolityczny” – „Stosowane Rytuały Społeczne”. Gdyby Althamer, Żmijewski i Sasnal połączyli swe siły, to by dopiero Bush się bał! Takie przykłady i złośliwości można by mnożyć – właściwie każdy z grzechów głównych opisanych w Siedmiu rodzajach złej sztuki dałoby się zarzucić jakiemuś artyście z Fundacyjnej freblówki.
Ale nie w tym rzecz. Koniec końców chodzi nam przecież o kwestie poznawcze. Z tego punktu widzenia bardziej korzystna od wbijania zatrutych szpil będzie rekonstrukcja sposobu, w jaki Krytykant próbuje radzić sobie z „obosiecznością” własnego dyskursu. W polemice z internautami, na zarzut, że np. Bodzianowski podpada pod kategorię „pomyślików”, a zatem jego metoda nie różni się od metody Paweli będącej negatywnym przykładem „konceptyzmu”, Krytykant odpowiada, że między Bodzianowskim i Pawelą istnieje różnica zasadnicza. Jest to różnica „niuansów”, które sprawiają, że akcje Bodzianowskiego są dobre, a Paweli złe.
No właśnie! W tym miejscu dotarliśmy do podstawowych kategorii Krytykanckiej aksjologii. Te kategorie to sztuka „dobra” i „zła”. W tym kontekście cel Banasiaka wydaje się jasny – to walka o „jakości”. Sprawa jest jednak skomplikowana – wszak „zła sztuka współczesna nie odróżnia się wyraźnie od dobrej, ale raczej podchwytuje jej języki i strategie.” (Siedem rodzajów złej sztuki współczesnej). Tak więc diabeł tkwi w owych „niuansach” różniących oryginał od podróbki. I tu trzeba podkreślić, że Banasiak ma zgoła piekielne kłopoty z precyzacją owych „niuansów”. Właściwie nie precyzuje ich wcale. Nie dowiadujemy się bowiem, co tak naprawdę sprawia, że „jakość” Bodzianowskiego jest „dobra”, a Paweli „zła”. Albo jaka np. zachodzi różnica między negatywnie waloryzowaną „plamą oleju silnikowego”, a – powiedzmy – kałużą Uklańskiego? Tego Krytykant nie wyjaśnia.
Posługuje się natomiast mglistą kategorią „wtórności” (co nota bene kłóci się nieco z aprobowanym przez niego programem Żmijewskiego, który w Stosowanych sztukach społecznych postuluje, by „odebrać oryginalności rolę wartościującą”). „Wtórność” jest według Krytykanta fundamentalnym probierzem „jakości”. Banasiak zżyma się, że „identyczne z twórczością znanego malarza malarstwo uchodzi za intrygujące”. Jego zdaniem analogie między Modzelewskim a Przybylskim dyskwalifikują Przybylskiego (Z Przybylskim podróż donikąd). Nasuwa się jednak pytanie, dlaczego analogie między np. Tuymansem a Sasnalem wcale nie deprecjonują Sasnala? Ano dlatego, że Przybylski jest ponoć „identyczny” z Modzelewskim, natomiast Sasnal „jest raczej kapitalnym kontynuatorem pewnych rozwiązań formalnych Tuymansa; dotyczy to, dajmy na to, na oko, 1/10 rozwiązań plastycznych Sasnala i blednie przy reszcie nowatorstwa” (polemika na marginesie tekstu Dzika po studiach). To, owszem, intrygująca teza, tyle tylko, że nie udowodniona. Owe poświadczające „kapitalność” 9/10 kryje się niestety za zasłoną retoryki – Krytykant nader zazdrośnie strzeże algorytmu, który by je pozwolił obliczyć.
Argumentacja 100 utraconych kawałków miała uchwycić fenomen malarza z Tarnowa i udowodnić jego wybitność. Zamiast tego utonęła – by posłużyć się określeniem samego Banasiaka – w „mętnych cieczach” i zalała „niezidentyfikowane obiekty” analizowanej sztuki gołosłowiem. Gołosłowne i irytująco niekonkretne są bowiem zapewnienia, że poetyka Sasnala owocuje „takim ujęciem rzeczywistości, o jakie nie pokusił się nikt wcześniej”. Czy naprawdę nikt przed Sasnalem nie namalował „cienia”, „planet”, „geometrycznych planów i rzutów”, „cyfr”, „majaczących w ciemnościach dużych płócien świateł” albo „wyabstrahowanych z kontekstów napisów”? Czyżby rzeczywiście Sasnal zrobił to wówczas, „kiedy nikt nie lokował malarskich inspiracji na podobnych obszarach”?
Kiedy Banasiak forsuje takie tezy nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż jego życie to była jakaś „prenatalna” drzemka, z której obudził się w 2006 i ujrzawszy, jak Sasnal odbiera nagrodę Van Gogha, uznał, że widzi pierwszego malarza na ziemi. Ale żarty na bok. Z całą powagą stawiam tezę, że zarówno „identyczność” Przybylskiego, jak „kapitalność” Sasnala pozostają nieudowodnione. Krytykant bowiem – zamiast wyliczyć te „9/10” – chciałby żebyśmy mu wierzyli na słowo. A raczej „na oko”. Chciałby, żebyśmy dali wiarę, że „jak widzi się kiepskie malarstwo, to wiadomo, że takim jest «na pierwszy rzut oka»” (polemika na marginesie Siedmiu rodzajów złej sztuki). I tutaj dotarliśmy do sedna. „Pierwszy rzut oka” mówi nam wszystko nie tyle o malarstwie, lecz raczej o Krytykancie. „Pierwszy rzut oka” to powierzchowność zamiast dogłębnej precyzji, potoczność zamiast dyskursu, widzimisię zamiast kryteriów, wreszcie – prawdziwa zmora polskiej krytyki czyli wrażeniowość zamiast prawideł rozumu.
Na to zgody być nie może. Sztuki się nie da ocenić „na pierwszy rzut oka”. A kto tak mówi? – zapyta Krytykant. „Estetyka, głupcze!” – można by odparować. Właśnie – estetyka. System filozoficznie uporządkowanych kryteriów, a nie kłębowisko sprzecznych mniemań i przesądów. Takiego systemu Banasiak nie wypracował. Co gorsza, wszystko wskazuje na to, że wcale nad nim nie pracuje. Jest niestety kolejnym krytykiem bez kryteriów. Stop! Spokojnie! Tu zapędziłem się za daleko. Cofam się więc o krok. Krytykant nie ma kryteriów? To za dużo powiedziane. W istocie posługuje się czymś na kształt kryteriów, ale są to „kryteria” z jednej strony nader ogólnikowe, z drugiej zaś – osobliwe, by nie powiedzieć: kuriozalne. Pisze Banasiak przy okazji polemiki na marginesie Siedmiu rodzajów złej sztuki: „Jednym z podstawowych (kryteriów – T.K.) jest formalna i intelektualna wtórność, ale to chyba oczywiste. Także np. (…) «ulokowanie» sztuki w swojej teraźniejszości”. Co dokładnie znaczy owo „ulokowanie”? Tego znowu nie wiemy. Jak w „rzeczywistości” lokuje się np. Ziółkowski? Jako „nadrealista”? Być może, ale jak w związku z tym Banasiak definiuje „realizm”? I czym wobec tego jest „nadrealizm” – o ile ma być czymś więcej niż tylko stemplem powierzchownie znaczącym metrykalną zmianę pokoleniową? Ścisłych odpowiedzi na te pytania szukamy u Krytykanta na próżno. Zamiast nich znajdujemy szablonowe etykiety albo definicyjne nieporozumienia. „Realista” to według Banasiaka ktoś, kto ma predylekcję do „mimetyzmu”. Problem polega jednak na tym, że Krytykant nadaje pojęciu mimetyzmu tak szeroki zakres, że pojęcie to właściwie traci swoją przydatność. Jeśli „naśladowaniem rzeczywistości” jest „ekstrakt poezji wydestylowany z codzienności” (Rzeczywiście, młodzi są nadrealistami), to „realistą” jest także… Ziółkowski. Wszak jego „magiczny kapelusz” nie leży na księżycu, lecz można go znaleźć „pod stołem”. A przecież artysta ten deklaruje „wstręt do mimetyzmu”. Z tego galimatiasu da się wyłuskać tylko jedno – „nadrealista” to nade wszystko ktoś z Roztocza. Cóż, dobre i to.
Teraz powróćmy raz jeszcze do „wtórności”. Wbrew temu co napisałem wcześniej (pozwalając sobie na jakże dziś skompromitowany „skrót myślowy”), kategoria „wtórności” nie jest w tekstach Krytykanta aż tak mglista, jak by się mogło wydawać. Rzecz się zaczyna stosunkowo niewinnie. „Wtórność” zostaje skontrastowana z „wybitnością”. W Siedmiu rodzajach złej sztuki Krytykant pisze, że „tym, co przede wszystkim wyróżnia realizacje wybitne, jest ich naturalność (podkr. – T.K.), brak wyrachowania, a przede wszystkim -– to, że są efektem kompatybilnego namysłu nad sztuką jako taką. To także konsekwencja, koherencja danej poetyki, nie zaś zbiór oderwanych od siebie pomysłów (…) Po prostu nie są strategią, ale immanentnym elementem życia artysty”. Za to śmiało określa artystę „naturalnego”. To ktoś, kto „maluje, jak jabłoń rodzi jabłka”, albo pisze tak, „jak dziecko wypróżnia się pod krzakiem”. W skrócie – to ktoś „instynktowny” (Tęsknota za intuicją).
Oj, niedobrze. Najpierw był sensualizm „pierwszego rzutu oka”, potem naturalizm, a w końcu biologiczny wręcz witalizm sztuki instynktownej. Stąd już tylko krok do „hodowli”, mistyki ziemi i krwi, albo do typów psychofizycznych. Słowem – najczarniejsza reakcja. Nie wiem jak wy, ale ja piszę donos do „Krytyki politycznej”, że Krytykant wywołuje konserwatywne demony!
Podsumowanie – sapere aude!
Ostatnio teksty Krytykanta tak ocenił jeden z internautów – „masę w nich niespójności, sprzeczności, naciąganych faktów, błędów w założeniach, braku konsekwencji w rozumowaniu. Natomiast wnioski, które (…) wyciąga na tej podstawie, przedstawia (…) jak jakąś prawdę obiektywną, a nie własne przemyślenia, wypływające z kiepskich przesłanek przy użyciu słabej metodologii” (polemika na marginesie tekstu Nasi najlepsi).
W moim przekonaniu podstawowa słabość Banasiaka to – oprócz wyżej wymienionych – oskarżanie innych o własne grzechy. Skutkiem tej słabości jest „obosieczność” dyskursu, który można bez trudu wykorzystać przeciw autorowi albo zredukować do absurdu. Wynika to z faktu, że teksty Krytykanta są niesłychanie retoryczne – za dużo w nich trików erystycznych, a za mało merytorycznych konkretów. Erystyka zaś to kij, który miewa dwa końce – przy odrobinie zręczności łatwo go wyrwać szermierzowi i wygarbować mu skórę własnym narzędziem. To jednak kwestia drugorzędna. Zasadniczy kłopot z Krytykantem polega bowiem na tym, że stosuje on podwójne standardy. Ewidentnie faworyzuje artystów FGF nie dostrzegając problemów, jakie mają z tożsamością i wiarygodnością. Tym samym nie realizuje postulatu, który sformułował w Potrzebie pamfletu: – „Trzeba cucić młodych, a o starszych pisać bez jedwabnych rękawiczek”. Nadmierna wyrozumiałość wobec artystycznych prominentów to efekt błędnego koła. Niesprecyzowane kryteria estetyczne powodują, że oceny Krytykanta w istocie zdeterminowane są przez mechanizmy ekonomiczne („drogie równa się dobre”). To sprawia, że wciąż kręci się w zaklętym kręgu wokół nienaruszalnego (w jego mniemaniu) centum – wokół Fundacji Galerii Foksal.
Kłopot z Fundacją polega zaś min. na tym, że galeria ta wyjątkowo skutecznie (np. wykorzystując Żmijewskiego i Sasnala) zakłamuje kategorię „polityczności”. Sytuację tę trafnie zdiagnozowała Ewa Majewska pisząc, że „posługiwanie się pojęciem «polityczności» pełni dziś w Polsce rolę, którą można by (…) interpretować w kategoriach listka figowego. Pojęcie «tego, co polityczne» przysłania wstydliwy aspekt sztuki i kultury w ogóle, który polega (…) na tym, że sztuka stała się, jak wszystko inne, sprawą przede wszystkim rynkową, i to rynek - nastawienie produkcji kulturalnej na generowanie zysku przede wszystkim - dyktuje jej podstawowe prawa oraz na najbardziej ogólnym poziomie określa jej sytuację” (E. Majewska, Niebezpieczne związki sztuki i ekonomii politycznej, Obieg.pl
Krytykant ma kłopoty z oceną z tej sytuacji i dlatego wciąż bezkrytycznie grawituje ku „Mamie”, skazany na permanentną niesamodzielność. W tym kontekście „głębokie cięcie”, którego się domaga, powinno być przede wszystkim przecięciem pępowiny. To jednak będzie niemożliwe dopóki Banasiak nie zrewiduje podstawowego założenia swego projektu krytycznego. Tym założeniem jest „jakość”. Krytyka „jakości” powinna zostać zastąpiona, a przynajmniej skorygowana przez krytykę „paradygmatu”. Dlaczego? Dlatego, że „jakość” to dzisiaj pułapka.
Nie mam wątpliwości, że artyści Fundacji produkują (przynajmniej czasami) „jakości” na wysokim poziomie. Z jednym wszak zastrzeżeniem – są w stanie dostarczać „dobrą” sztukę, ale tylko w obrębie pewnego paradygmatu. Cóż to za paradygmat? Otóż jest to model sztuki, która w elegancki, powierzchowny i bezproblemowy sposób dostosowuje rozmaite estetyki awangardowe do aktualnych wymagań rynku. Tak więc Sasnal modyfikuje (Tuymansowe) malarstwo, które przetrwało prokonceptualne lata dziewięćdziesiąte, Ziółkowski i Janas komercjalizują surrealizm i surrealizujący abstrakcjonizm z lat pięćdziesiątych, Sosnowska przekształca minimalizm w monstrualny bibelot, a Żmijewski usiłuje prześliznąć się ze sztuką krytyczną między Scyllą rynku i Charybdą (poprawnej) polityczności. Ta sztuka bywa „dobra”, a już na pewno jest atrakcyjna. Nie zmienia jednak żadnego kanonu ponieważ w kanony wpisuje się niejako programowo – tylko dzięki temu może odnieść szybki sukces prestiżowy i komercyjny. Jej taktyka to mimikra. Czy jednak mimikra jest w stanie zagwarantować przywilej najwyższy – przywilej niezależności intelektualnej i estetycznej? Nie sądzę. Mimikra gwarantuje jedynie (darujcie mi parodię Żmijewskiego) „autonomię kontrolowaną”. Jest to autonomia „pod-projektanta”, który może co najwyżej modyfikować aktualne wzory nadając im nieco lokalnego kolorytu.
Sztuka „pod-projektantów” nie jest w stanie, a przede wszystkim nie chce zmienić paradygmatu – wszak jest on opłacalny dla Fundacyjnych artystów i kuratorów. Na dłuższą metę jest jednak nieopłacalny dla polskiej sztuki. Serwilizm intelektualny i estetyczny – w tym przypadku okcydentalizm idący po najmniejszej linii oporu – to w perspektywie strategicznej samobójstwo. W tej sytuacji „nowe jakości” nam już nie wystarczą – teraz potrzebujemy nowych paradygmatów. W tym kontekście projekt krytyczny Banasiaka wydaje się przede wszystkim kosmetyką. Zamiast „ryzykownej operacji” proponuje powierzchowny „lifting” – bezskutecznie próbuje konformistycznym artystom Fundacji nadać nowe oblicze politycznie bezkompromisowych nowatorów. Dziś w jednym zgadzam się z Krytykantem. Bez względu na to, jak oceniamy działalność oraz sukcesy Rastra i FGF, jasne jest, że „to se ne vrati”. Co więcej, to nie powinno wrócić – ani poetyka, ani styl pracy. Musimy wypracować inne modele.
To jednak będzie trudne jeśli poprzestaniemy na konserwacji status quo. A immunitet krytyczny dla Fundacji właśnie taką konserwację oznacza. Na planie artystycznym i intelektualnym ów immunitet wiąże się z pozwoleniem na dalszą eksploatację modernizmów w skomercjalizowanej i politycznie poprawnej formie. Eksploatację jałową i petryfikującą. Ja takiej eksploatacji nie chcę. Tym bardziej, że – jak mnie poucza Krytykant – „dziś najbardziej wywrotowa myśl jest reakcyjna”.
W tej sytuacji kieruję do niego te oto słowa „reakcyjnego” klasyka: „To bardzo wygodne być niepełnoletnim. Jeśli posiadam książkę, która zastępuje mi rozum, opiekuna duchowego, który zamiast mnie posiada sumienie, lekarza, który zamiast mnie ustala moją dietę itd., itd. Nie muszę sam o nic się troszczyć. Nie potrzebuję myśleć, (…) o to troszczą się już (…) opiekunowie, którzy łaskawie podjęli się trudów nadzorowania”. I dalej: „niepełnoletność to niezdolność człowieka do posługiwania się swym własnym rozumem, bez obcego kierownictwa. Zawinioną jest ta niepełnoletność wtedy, kiedy przyczyną jej jest nie brak rozumu, lecz decyzji i odwagi posługiwania się nim bez obcego kierownictwa. Sapere aude! Miej odwagę posługiwać się swym własnym rozumem!”
Ćwiartka dla Kozaka, czyli jaki tam kozak
Przebrnęli Państwo? Świetnie. Zabawne? Miejscami. Sensowne? Mniej. Zanim jednak przejdę do meritum, kilka słów wstępu.
Otóż ktoś mógłby zapytać, dlaczego ten komentarz w wersji max – komentarz gargantuiczny – w ogóle figuruje w tym miejscu, a nie w miejscu przeznaczonym na komentarze. Odpowiadam. Po pierwsze dlatego, że sam fakt podjęcia polemiki uważam za wartościowy, a po drugie – ponieważ zaproponowałem Tomkowi Kozakowi, że udostępnię mu to dokładnie miejsce. Zaproponowałem Tomkowi Kozakowi tę właśnie – a nie tylko komentarzy – przestrzeń, aby na spokojnie przedstawił On swój punkt widzenia i za jego sprawą ustosunkował się do przewijających się w moich tekstach diagnoz i tez – a nie: by serwował mnie i innym komentarz w wersji max; komentarz gargantuiczny. Innymi słowy, miałem nadzieję na starcie idei, a nie kolejne podnoszenie kwestii „mamy” i „taty”; miałem nadzieję na polemikę, a nie męczące prostowanie retorycznych wygibasów, niedomówień, przeinaczeń, etc (o czym szczegółowo niżej).
Że Kozak ma barwna frazę, to już zdążyliśmy się przekonać (że morduje ją często nadmiarem słów – także). Nie o frazę jednak tu idzie, a o treści – i argumenty. Czy z moich tekstów trudno jest wytrącić – nie wiem – powiedzmy pięć „filarów”: moich czytelnych propozycji odnośnie krytyki i sztuki? Przejrzałem je i uważam, że nie – nie jest to trudne.
Cóż w istocie zaprezentował Kozak? Łagodnie mówiąc, rozwiązanie karkołomne: wziął na warsztat gros moich tekstów z mediów wszelakich, gdzie skrajności wyznaczają sążnisty esej o Żmijewskim i felieton w „Art & Business”. Nie był łaskaw ich poróżnić. Jednak to broń obosieczna, bo siłą rzeczy musiał Kozak operować na pojedynczych, wyrwanych z kontekstu, stylu, atmosfery i generalnej wymowy danego artykułu cytatach. Ile stron mu wyszło, wie najlepiej czytelnik, który zmęczonymi oczyma wodzi właśnie po tym tekście – a mogłoby wyjść mu przecież więcej. I chyba tylko On ma to za szatańsko cwaną polemiczną metodę. Tu szybko podpowiem: lepsza jest metoda odwrotna. Należy wziąć znamienny tekst danego autora i wypunktować na jego przykładzie słabości myśli delikwenta i te cechy konstytutywne jego stylu, które mamy za ułomne; posłużyć się tekstem, jak soczewką.
Poza wszystkim tekst Kozaka zbudowany jest na prostych – by nie rzec: prostackich – binarnościach; to jałowe intelektualnie etykietowanie. Muszę przyznać, że ja de facto nie wiem o co chodzi Kozakowi – ja nie rozumiem Jego języka: ten z tym, a jak nie to z tamtym i w tedy dzieje się to (właśnie dlatego!), a nie o tamto, etc. Tekst, który był uprzejmy popełnić Kozak nie jest negocjowaniem wiedzy – dokładnie tak samo, jak dominujący w Polsce model krytyki jest permanentnym marazmem. Powtórzę: w mojej opinii Kozak nie chce – lub nie potrafi – wydobyć z moich tekstów jasnych stanowisk, zacytować ich i podjąć polemiki. Potrafi natomiast skakać z kwiatka na kwiatek i budować polemikę na żarcikach, z których sam najwyraźniej się podśmiewa i które sam sobie serwuje. I tak rzecz jasna można obalić/ wynieść pod niebiosa wszystko.
Co więcej: mam poważne wątpliwości czy Szanownych Czytelników interesuje jeszcze tekst, w którym ktoś zarzuca mi zależność od wiadomych galerii – i tekst, w którym ja piszę, że nie, absolutnie, nic takiego nie ma miejsca. I, powiem szczerze, mnie też takie teksty nie interesują. Oczywiście: myśli Kozaka wypuszczają czasem kiełki. Oczywiście: czasem Kozak uderza ładnie, a czasem celnie. Oczywiście: uśmiechniemy się nieraz pod nosem czytając Kozakowy tekst. Tylko, żeby precyzyjnie Mu odpowiedzieć musiałbym – trawestując Tuwima – napisać stron nie 17, a 117: omówić każdy tekst, do którego się odnosi, wskazywać na jego gatunek i wynikające stąd zależności, streszczać własne słowa, prostować powyginane przez Niego sensy, obszernie cytować samego siebie... Naprawdę – wystarczyło wypunktować moje propozycje i się do nich konstruktywnie odnieść.
Monstrualny wyziew Kozakowych przemyśleń nałożył się na moje polemiczne przesilenie. Wybaczą więc Państwo, ale ograniczę się do 25 punktów i formy cokolwiek skrótowej. To i tak dużo, zważywszy, że w paru miejscach Kozak dotarł na tak niebotyczny pułap absurdu, że ja już nie wiem, czy On naprawdę wierzy w to, co wypisuje, czy tylko usiłuje zrobić ze mnie idiotę.
1.
[Krytykant to] Autor, który, jak można przypuszczać, za herolda nowej krytyki uważa samego siebie.
Zbędne kpiny, nie wypieram się. Tak, stawiam się w opozycji do krytyki, którą wielokrotnie starałem się definiować; co zatem logiczne, próbuję pisać inaczej, niż jej prominenci – też o tym wielokrotnie wspominałem. Szkoda, że Kozak nie ogniskuje się na tych zagadnieniach, bo to właśnie one są tu istotą.
2.
Podsumujmy wstęp. Kozak wymienia w nim nośne cytaty z felietonów bądź metafory, które z pewnością nie były istotą moich tekstów o krytyce. Szkoda, że nie znalazł w nich jasnych deklaracji i ich uzasadnień.
3.
Kozak cytuje:
„Fundacja Galerii Foksal i Raster są dziś jednymi polskimi pierwszoligowymi graczami nie dlatego, że mieli szczęście, czy uprawiali godny pożałowania koniunkturalizm. Po prostu - FGF i Raster mają bezcenny w tym - galerzysty - fachu dar wskazywania artystów, którzy posiadają to coś”.
I pisze: W związku z tym Krytykant umieszcza na blogu linki do swoich „rodziców”. FGF nazywa „Mamą”, Rastra zaś – „Tatą”.
Znamienna dla Kozaka konstrukcja logiczna – widzi związek tam, gdzie chce widzieć, a nie tam, że wie, iż on występuje. Nie, nie dlatego umieściłem te linki. Ale ja już o tym mówiłem. Ileż to razy...
4.
Krytykant zazwyczaj nie podejmuje merytorycznej dyskusji z podobnymi [dotyczącymi „mamy” i „taty”] zarzutami.
Nieprawda. Robiłem to nazbyt wiele razy. Włączając to Kozaka.
5.
Tym sposobem [chodzi o moją negatywną opinię odnośnie 4 z 5 (sic!) omawianych przedsięwzięć Rastra] „Tata” nie jest już „poza dyskusją”.
Nieprawda. Po prostu Kozakowi trudno pojąć, że żadna galeria nie była tu „poza dyskusją”. Tłumaczyłem to dziesiątki razy – także Jemu. Ale Kozak pisze: „kilka takich recenzji nie wystarczy, by wybić się na samodzielność”. Kilka, czyli – 4 z 5. I cóż tu począć, skoro sprawa wydaje się przesądzona? Kozak zadekretował – i rzeczywistość nagięła się do tez Kozaka.
6.
W moim przekonaniu kłopot z Rastrem nie polega na tym, że kiedyś była to galeria świeża i niebanalna, a teraz grzęźnie w rutynie. [wybicie się na samodzielność] oznacza dziś przede wszystkim intelektualną niezależność od skrajnie skomercjalizowanego status quo. Czyli od czego? – zapyta Krytykant – Czym jest to status quo?
Ten fragment warto podkreślić, bo to właśnie w nim Kozak zaczyna dyskutować z samym sobą, a nie z moimi tezami. Czyli: nie mówi On, dlaczego mój sąd o Rastrze jest błędny (jeśli jest), ale jak powinien wyglądać holistyczny obraz sztuki, gdzie sam fakt pochylania się nad Rastrem jest nie do pomyślenia; szkoda, że wątku tego Kozak nie rozwija (tu także zaczyna przebijać z Kozakowej polemiki jakaś odrębna wizja sztuki, której to, niestety, ostatecznie nie poznaliśmy).
Czym jest to status quo? – pyta zatem Kozak w moim imieniu – i słusznie.
Oto odpowiedź: przedstawiciele prywatnych galerii (Michał Kaczyński i Joanna Mytkowska) zasiadają w komisji nominującej do konkursu organizowanego przez Galerię Narodową [chodzi o drugie Spojrzenia]. Ta oto sytuacja poglądowo ilustruje proces komercjalizacji polskiej sceny artystycznej czyli rosnące przyzwolenie na to, by tu i teraz horyzont myślenia określali ludzie posługujący się dyskursem „sukcesów”. Ludzie fetyszyzujący świat targów, aukcji, rankingów etc.
Uff. Po kolei. Galeria Narodowa użycza tu tylko budynku i, by tak rzec, prestiżu. Organizatorem i sponsorem jest wielki bank. I ten bank może zażyczyć sobie, by w jury zasiadali tylko i wyłącznie właściciele prywatnych galerii. Tyle, że taki konkurs po jednej edycji byłby pośmiewiskiem. I tak było w omawianym tu przypadku – natomiast w tym roku sytuacja uległa zmianie. Innymi słowy: najpierw prywata, a potem opinia publiczna. To świetne wynalazki i nie ma potrzeby przy nich majstrować. Czy więc w komisji nominującej „powinni zasiadać Kaczyński i Mytkowska”? Nie – nie powinni (zakładając, że Joanna Mytkowska reprezentowała wówczas FGF). Tyle, że wizja Kozaka i tak jest niezmiernie uproszczona, bo polish art world – jak go nazywam – to byt specyficzny: nieukształtowany jeszcze w pełni, bez wyraźnego podziału ról, nie nazbyt liczny, dziurawy, młody, uczący się na błędach – i tak dalej. Więc może jednak – nic w tym złego, że zasiadali? Nie wiem, ale można o tym spokojnie porozmawiać. Ja już zresztą kiedyś o tym pisałem, a od tak wytrawnego polemisty wymagam, by przytaczał, a nie przemilczał moje wypowiedzi. No, ale to problem wielopłaszczyznowy, a Kozak lubuje się w tonach czarno-białych.
Ważne jednak, by nie umknęło nam sedno – oto Kozak ustalił w swym tekście istotny podmiot: „skrajnie skomercjalizowane status quo”. No i na marginesie – wolę dyskurs sukcesu, niż klęski (cokolwiek miałoby to w Kozakowym słowniku znaczyć).
I dalej:
Trzeba pamiętać, że dyskurs ten – dyskurs „kariery” – spopularyzował właśnie Raster i to on jest odpowiedzialny za to, że dzisiaj Krytykant może bezrefleksyjnie powtarzać: „drogie równa się dobre” (Po Morganie). Ta niedorzeczność – zarówno ekonomiczna jak intelektualna – jest dla młodego krytyka niepodważalną oczywistością.
Według mnie Raster spopularyzował multum ważniejszych rzeczy, niż „dyskurs kariery”. Multum. Ale jeśli ktoś tego nie widzi, to znaczy, że najwyraźniej nie chce zobaczyć (bo, że za mało lotny – nie śmiem sugerować) – więc próżne moje starania. Co do „drogie równa się dobre”. Kozak nie raczy niuansować moich wypowiedzi, więc ku jego uciesze potrzymam swój sąd – tak, Caravaggio był drogi, a rzemieślnik z przeciętnego cechu – tani. Oraz – tak, czasem cena pojawia się dużo za późno (z perspektywy artysty, rzec jasna), ale w wypadku wybitnej sztuki zawsze jest ona niepomiernie wyższa od przeciętniactwa. To może się wykrystalizować nie od razu, jednak krystalizuje się zawsze. I będzie tak, dopóty będzie istniał kapitalizm. Jeśli zna Kozak jakiegoś taniego wybitnego twórcę – czekam.
7.
Banasiak waloryzuje tę zmianę [wyłożoną w powyższym cytatach] pozytywnie.
Jaką zmianę? Ja NIE podzielam powyższej opinii Kozaka – że zaszła jakaś zmiana na gorsze. Nie mam więc czego waloryzować. No, ale Kozak zaczął dyskutować już z samym sobą, nie przeszkadzajmy więc.
8.
Wróćmy jeszcze do „Mamy”. Otóż Fundację i Krytykanta łączy zaiste „rodzinne” podobieństwo. Widać to w analogii charakterystycznych gestów, które mogą wydawać się marginalne, w istocie jednak syntetycznie odzwierciedlają pewien typ myślenia.
Skoro chce Kozak wracać – wrócić muszę i ja... Ale: „odzwierciedlają syntetycznie”, czy może w umysłach niektórych – odzwierciedlają paranoicznie? (tu Kozak przechodzi moje najśmielsze oczekiwania, ale, jak zaraz zobaczymy, wszystko jeszcze przed nami).
9.
Krytykant bezwiednie odtwarza jeden z tych gestów, niegdyś czujnie wychwycony i z życzliwą ironią opisany przez Rastrystów, którzy w 2000 roku zwrócili uwagę, że kiedy kuratorzy Galerii Foksal „chcą udowodnić rozmówcy wyższość swoich racji sięgają na ogół na półkę po zachodnie czasopismo lub katalog”.
Otóż to – „z życzliwą ironią”. To żarcik, może przytyk – ale nic więcej. Błahostka, o której pamiętać by mogli tylko zacietrzewieni i zapiekli... Kozak chce wieszać się na tej wiotkiej gałązce i dowodzić rzeczy niestworzonych – jego sprawa, ale szybko spadnie. Zamiast buszować po archiwach i stawiać kosmiczne tezy (nigdy nic takiego nie mówiłem, nigdy nic takiego nie posłużyło mi za argument), niech Kozak zbliży się do moich deklaracji i ich uzasadnień.
10.
Banasiak nie ma wątpliwości, że „karty albumów <Art Now> (zgodzimy się, że jest to dobry probierz jakości) przeważnie zapełniają artyści bardzo dobrzy lub znakomici” (Po Morganie).
To oczywiście pewien skrót, ale Kozak postanowił odnosić się do moich skrótów, a nie realnych propozycji – więc się nie wypieram.
Czy mam więc wątpliwości odnośnie tego tytułu? Nie mam. A Kozak miał rzecz w ręku, czy tylko czepia się powodowany automatyzmem? Przypomnę może śmietankę składu „Art Now”:
Matthew Barney, Maurizio Cattelan, John Currin, Tacita Dean, Thomas Demand, Rineke Dijkstra, Douglas Gordon, Andreas Gursky, Thomas Hirschhorn, Damien Hirst, Mike Kelley, Martin Kippenberger, Jeff Koons, Sharon Lockhart, Won Ju Lim, Paul McCarthy, Mariko Mori, Sarah Morris, Vik Muniz, Takashi Murakami, Shirin Neshat, Albert Oehlen, Chris Ofili, Gabriel Orozco, Jorge Pardo, Elizabeth Peyton, Thomas Ruff, Cindy Sherman, Thomas Struth, Wolfgang Tillmans, Rirkrit Tiravanija, Luc Tuymans, Jeff Wall, and Andrea Zittel.
Owszem – moim zdaniem to twórcy bardzo dobrzy lub znakomici. Ale dla purysty Kozaka dodam: istotnie, jest tam trochę zapchajdziur. Jak wszędzie poza monografiami.
11.
Według mnie jest to zgubne mniemanie, a gest, który je potwierdza – „fatalny” w swym niemal „mitycznym” znaczeniu. Oddaje nas bowiem we władzę odwiecznego polskiego losu. We władzę fatum skazującego rodzimą kulturę na bezmyślny i serwilistyczny okcydentalizm.
To wnioski Kozakowych rojeń odnośnie wartości mierzonych (rzekomo) tylko pieniądzem i moich (rzekomych) uwikłań w wiadome (Kozak nie pozwoli nam o nich zapomnieć) galerie. Ależ to są wnioski! Znowu wyziera z nich jakiś koncept Kozaka, którym poprzetykał On swój tekst. Koncept, którego możemy się tylko domyślać, ale który, jak teraz widzimy, ma swoje istotne ogniwo w anegdocie o FGF i albumach.
Jednak ja się słów o „Art Now” nie wypieram, jednak boję się pomyśleć o tej skromnej wypowiedzi jako o geście o fundamentalnym dla mojego pisania znaczeniu.
12.
Koniec tego wątku wieńczy Kozak cytatem z Brzozowskiego, który ma, jak rozumiem, wskazywać na moje hołdowanie europejskim doktrynom chwili.
Kolejne, nazwijmy rzecz łagodnie, nadużycie. Po pierwsze: zawsze byłem zwolennikiem tezy, że aby coś mogło być globalne, najpierw musi być lokalne. Jeśli to nie wybrzmiało – to niech wybrzmi teraz. Znowu: Kozak chce przekazać nam jakiś swój koncept – interesujący być może – i wikła w to mnie. Tyle, że przy okazji intelektualnie się kompromituje, bo swoje tezy opiera na strzępach wyjętych z kontekstu miejsca i czasu.
I ta gigantomania! Tu ja, a tu europejskie doktryny... Bez przesady...
Zaiste, ma Kozak ciśnienie na artykulację swoich przemyśleń – polecam założyć bloga.
13.
Krytykant straszy nas Stachem Szabłowski.
Nieprawda. Nie straszę. Zająłem odmienne on Niego stanowisko. To wszystko. Ale – Kozak lubi rysować swoje tezy grubą kredką. I zamiast napisać, dlaczego „straszę” (zreferować moje tezy) i dlaczego jest to niesłuszne (zaprezentować własne zapatrywanie na krytykę) – gubi kolejny potencjalny argument.
14.
Banasiak – autor sympatyzujący z lewicową „Krytyką Polityczną”.
Jerzy Pilch kiedyś sympatyzował z „Tygodnikiem Powszechnym”, a więc z myślą katolicką. Następnie sympatyzował z „Polityką”, obecnie sympatyzuje z Axel Springer, a kiedy wygłaszał laudację na część Marii Janion w siedzibie Agory – sympatyzował z „Gazetą Wyborczą”. Ale przede wszystkim sympatyzuje on z koncernem Bertelsmann Media, nawiasem mówiąc – niemieckim.
„Banasiak – autor sympatyzujący”: jakże symptomatyczna to dla Kozakowego myślenia fraza (wszak podnosi On głównie etykiety)! Niemniej ugaszę pragnienie Kozaka – pragnienie odpowiedzi precyzyjnych jak praktyka księgowego. Otóż tak, każdą radykalną korektę (z anihilacją włącznie) kapitalizmu uważam za niemożliwą. Można natomiast szukać luk i próbować negocjować ustępstwa. Polecam Kozakowi odbierać propozycję „Krytyki Politycznej” na niższych nieco, niż apokaliptyczny rejestrach.
15.
W tym momencie pojawia się kluczowe pytanie: jaki jest stosunek Krytykanta do tego stanu rzeczy? Otóż jest to stosunek z jednej strony zdecydowanie afirmatywny – wystarczy przypomnieć ów nieszczęsny aksjomat: „drogie równa się dobre”. Z drugiej zaś – ambiwalentny. Krytykant wprawdzie akceptuje prawa „art worldu” („Wyczerpanie”, „Niemożność buntu”, „Po Morganie”), zarazem jednak dostrzega jego fałsz i pustkę („Hahaha”).
Stosunek – do jakiego stanu rzeczy? Tego, który widzi Kozak, czyli stanu rzecz, gdzie duży bank nie może dobrać sobie jury czy stanu rzeczy, w którym durnie źle oceniają „Art Now” i kolaborują z galeriami? Otóż ja widzę zupełnie – rzekłbym: dokumentnie – inny stan rzeczy. Nie wiem natomiast, co o mojej diagnozie „stanu rzeczy” myśli Kozak.
Odnośnie tekstu o For the Love of God („Hahaha”) – Kozak go nie zrozumiał albo nie chciał zrozumieć. W skrócie – nie krytykuję w nim rynku, tylko nieudolnych rynku krytyków; stanu, w którym aby skrytykować rynek trzeba się nieźle nagimnastykować.
W finale jednego z ostatnich tekstów roztacza nawet par excellence wywrotową wizję - oto „aukcje dnia na dzień zaczynają świecić pustkami, nikt nie chce kupować czegoś, co nie jest sztuką, a w sztukę tylko się bawi. W konsekwencji upada rynek sztuki, a wraz z nim art world” („Estetyka, głupcze!”).
Kozak nie zrozumiał tego ustępu bądź ja wyraziłem się nieprecyzyjnie. Za dużo by pisać, odsyłam do źródeł.
16.
W tym miejscu należy powstrzymać się od złośliwej sugestii, że to rozdarcie między afirmacją i kontestacją; ta niestabilność osobistych poglądów, jest znamieniem niedojrzałości, którą Krytykant tak energicznie piętnuje u innych.
Kozak najpierw zdefiniował ostatnią dekadę na podstawie składu jury Spojrzeń i domniemanego „dyskursu sukcesu”. Następnie nawet nie błędnie odczytał moje teksty, co przetransponował na nie swoje wizje, tezy, bolączki i roszczenia – a następnie wskazał, że moje nie przystaje do Jego i zadecydował, że to niekonsekwentne i niedojrzałe. Dla mnie bomba.
I to „rozdarcie” – naprawdę: dość łatwo wyłuskać z moich tekstów jednoznaczną opinię na temat uwikłania sztuki w rynek.
17.
Wszak wahania [Krytykanta] w „kwestii rynkowej” są również naszymi wahaniami, a specyfika jego rozterek jest specyfiką także i naszych wątpliwości. Ambiwalentne uczucia wobec rynku łatwo zrozumieć i wybaczyć. Niewybaczalne są jednak podwójne standardy, jakie Krytykant często stosuje wobec swoich oponentów i faworytów.
Jakie znowu moje? Kozaka raczej. I skąd ambiwalencja? Ja nie mam na tym polu wahań. Moje stanowisko jest najzupełniej jasne. Wystarczy tylko chcieć je dostrzec. Natomiast wraz z „podwójnymi standardami” przeskakujemy na wyższy lewel Kozakowej logiki. Gdzie? W stosunku do kogo? Co ma do tego rynek? Przykłady? Może dostrzeże w końcu Kozak, że ja w swoich tekstach używam argumentów – że nie ma tam licznika potencjalnych cen danej pracy; i że można z tymi argumentami polemizować.
18.
O ile dobrze zrozumiałem Banasiak sugeruje, że Żmijewski nie funkcjonuje w „instytucjonalno-finansowym obiegu sztuki” i nie zgadza się na jego ograniczenia [tyczy to mojego tekstu o „Stosowanych Sztukach Społecznych”].
Źle Kozak zrozumiał. Co nie przeszkadza w dalszym budowaniu swojej teorii – bo przecież nie polemiki z moimi. Znowu: odsyłam do źródeł. Powiem jedynie, że nie wszystko na tym świecie jest czarno-białe. I tak na przykład, gdyby Kozak dostrzegł w tekście o Żmijewskim moje tezy, a nie tylko nieobecność swoich, pojąłby może, że propozycja Żmijewskiego jest godna uwagi choćby z tego powodu, że dostrzega ów artysta „niemożność buntu” i próbuje jakoś wyjść z tej sytuacji; że próbuje wyjść z zaklętego kręgu kwadratury koła, jaką jest tercet bunt – rynek – sztuka, a tym samym przekracza intelektualną siermięgę polskiego myślenia o sztuce. I sam fakt tej konstatacji jest wartościowy, godny uznania. Jednocześnie próby Żmijewskiego mogą być dyskusyjne – ale to nie wyklucza pierwszego. To naprawdę jest w tym tekście – nie ma natomiast tego, co zobaczył Kozak. Zaczynam obawiać się, że wszędzie widzi On jedno i to samo...
Podsumujmy od razu cały obszerny fragment, w którym Kozak tropi nieprawomocności w postępowaniu Żmijewskiego, Sasnala i – zakładam – moim. Co do kapitalizmu – patrz wyżej; mam nadzieję, że już się wytłumaczyłem. Co do owej niesłychanej i na pewno wysoce podejrzanej „sprzeczności”: otóż jeśli artysta tworzy dzieła wybitne, a przy tym zdarza mu się pleść bzdurki – to w niczym mi to nie przeszkadza. Artysta w moim odczuciu nie musi być inteligentny, może wręcz nie znać się na sztuce (pisałem o tym, jak zresztą o większości poruszonych tu wątków, w polemice z Kozakiem pod jednym z postów – i to nie tym ostatnim). Śmieszność pojawia się, gdy jest marny i szafuje hasłami godnymi Lenina. Gdy zaś jest wielki – śmieszność darujemy. Ot, cała tajemnica. Nie ma co ironizować – to dość proste. A dla Kozaka – kolejny zez w Jego binarnej optyce.
19.
To kontrowersyjne przypuszczenie J. Sowy [że gdyby Wilhelm Sasnal chciał wystąpić w telewizyjnej debacie, osiągnąłby może więcej niż malując zaangażowane obrazy] Krytykant przerabia na aksjomat - w sposób nieznoszący sprzeciwu komunikuje, że „jeden wywiad Sasnala w «Dzienniku» daje więcej polskiej lewicy, niż dziesięć «zaangażowanych» prac”. Muszę przyznać, że dawno nie słyszałem podobnej bzdury.
Pominę, że sam na to wpadłem, i że sprzeciw postaram się jednak jakoś znosić – nawet ten marnego kalibru...
Co do meritum – już tłumaczę, bo znowu Kozak postanowił zabrać się do sprawy z właściwą sobie bezpośredniością i zestawić literalnie odczytane treści wywiadu Sasnala z tezą Sowy/ moją (niech będzie, że Sowy). Otóż wywiad daje więcej, niż „zaangażowane obrazy” ponieważ – po pierwsze – ludzie nie interesują się sztuką; i po drugie – ponieważ działa tu mechanizm popularności, idola i mody. Czyli: Sasnal jest modny, znany i uznany, a przy tym lewicowy – nawet jeśli swą lewicowość wyraziłby w tym wywiadzie w jednym zdaniu: „jestem lewicowcem”. To zaś niechybnie kieruje duszyczkę młodego czytelnika owego wywiadu ku lewicy. I tyle. Naprawdę – ja wiem, że to brutalne: nie jest tu zbyt ważne, co Sasnal mówi, ale jako kto. Takie artystyczne Realpolitik. On jednak doskonale zdaje sobie z tego sprawę – wystarczyło poszperać w dostępnych publikacjach i zacytować odpowiedni fragment.
20.
Ulegając skłonnościom do pedanterii, obliczyłem, że ze stu trzydziestu czterech wersów poświęconych Ziółkowskiemu, sto siedemnaście to klasyczne opisywactwo technologii i motywów malarskich.
Podsumujmy wątek Ziółkowskiego. Otóż to jedna z tych oczywistość, na które nie mam aktualnie sił. Bo przecież Kozak rozumie, że „magia” Przybylskiego to kiczowata magia retoryki, którą zdefiniowałem w tamtym tekście nazwiskiem Paulo Coelho; retoryki, która buduje wtórne formalnie obrazki – bo nie buduje ich z pewnością forma czy stojąca za nimi treść. A nie magia par excellence – ja je tak nie odczytuję. Lecz Kozak znowu gnany jest retoryką, a nie myślą. I ponownie pojawia się pytanie: czy Kozak udaje, czy naprawdę nie widzi różnicy jakości w wypadku tych dwóch malarzy? Co ważniejsze: czy naprawdę nie umie wyłuskać z mojego kpiarskiego felietonu argumentów – i ich podnieść; czy nie chce? A może nie znalazł moich argumentów za Ziółkowskim i kontra Przybylskiemu?
A zaczęło się obiecująco – bo od metakrytyki. Liczyłem – w końcu – na polemikę.
Ale oddaję Kozakowi jedno: bardzo to wszystko zgrabne, szkoda tylko, że zastępuje treść. Co złego natomiast w opisach technologii i motywów malarskich – skoro pisałem właśnie o malarstwie – nie pojmę.
21.
Gdyby Althamer, Żmijewski i Sasnal połączyli swe siły, to by dopiero Bush się bał!
Podsumujmy wątek Busha.
Przy zastrzeżeniu, które poczyniłem powyżej (dobry artysta może twierdzić, że Słońce kręci się wokół Ziemi) – pełna zgoda. Jednak, no właśnie, ideologia może zafunkcjonować tylko w wypadku dobrej sztuki. Poza tym: Kozak ma ewidentne zadatki na felietonistę.
22.
Właściwie każdy z grzechów głównych opisanych w „Siedmiu rodzajach złej sztuki” dałoby się zarzucić jakiemuś artyście z Fundacyjnej freblówki.
Kozak nie zrozumiał tego tekstu. Albo za co innego, niż ja, ma za sztukę.
23.
Krytykant nader zazdrośnie strzeże algorytmu, który pozwoliłby obliczyć [jakości danych prac].
Podsumujmy wątek jakości, wtórności i Sasnala. Znowu: mamy tu wyjmowanie tez z kontekstu, mieszanie porządków, przemilczanie bądź niedostrzeganie argumentacji, czepianie się słówek – ale to już znamy. Zasadnicze dla tego tekstu pytanie jednak pozostaje: czy Kozak naprawdę nie rozumie, co piszę, czy tylko chce zrobić ze mnie tłumaczącego się z oczywistości idiotę?
Oto więc pigułka, ulubione forma wiedzy Kozaka: ów wyczekiwany „algorytm”.
Zacznę od tego, że Kozak trafił tu celnie. Dokładnie ten punkt Siedmiu rodzajów, który raczył On potraktować jako fragment najbardziej reprezentatywny dla mojego pisania (i szkicu posiadającego właśnie siedem punktów), uważam za najmniej udany. Zdając sobie sprawę z płynności zawartych w nim kategorii zastanawiałem się nawet, czy go zamieszczać. Uczciwość intelektualna Szanownego Polemisty wymagałaby więc przytoczenia frazy, którą zamknąłem ów ustęp: „Akceptuję wszelki brak szczelności powyższej kategorii, ponieważ w tym wypadku za istotne uważam już samo jej wyszczególnienie, także podkreślenie faktu niedostrzegania jej przez krytyków (jest widziana – choć podejrzewam, że raczej nieświadomie – jako sztuka przynajmniej „na pewnym poziomie”), a zatem zaniechanie jej wartościowania”. Kto chce, niech sprawdzi.
Kozak jednak nie polemizuje, a uprawia retoryczną ekwilibrystykę, to już wiemy. Tymczasem już spieszę wyjaśnić to, czego tam nie zawarłem, a co tak nurtuje Kozaka.
Po pierwsze: nie istnieje taki byt, jak dobra sztuka, która powiela idee, konstrukty czy formy już istniejące. Innymi słowy, jeśli Kozak wstawi do galerii pisuar i powie, że to sztuka – to może się to nie powieść. Tu zastrzeżenie dla Kozaka-purysty: o tym można napisać książkę, tu trzeba operować niuansami, półtonami, odnosić się do indywidualnych przypadków, etc. Traktuję tę tezę jako bazę, punkt wyjścia – i taki też charakter miał mój tekst. O czym Kozak doskonale wie (szczerze wierzę).
Po drugie: ja nie mogę opracować kryteriów, ponieważ one już istnieją. Od dawna. Znowu: jeśli ktoś namaluje obraz tak, jak Rubens i powie, że jest wielki – to ten trick może zawieść. Z tym, że dziś problemem jest olbrzymia nadprodukcja sztuki – o czym też wielokrotnie pisałem. Efektem pewne zamglenie, niejasność kryteriów. I tu można dyskutować. Ale: dyskutować, a nie trywializować myśli oponenta, kpić i wierzgać krasomówstwem.
Po trzecie: nie ma moim zdaniem sensu rozmowa o malarstwie z kimś, kto nie widzi różnicy pomiędzy Sasnalem i Tuymansem (miałem być lapidarny, to jestem).
24.
Ostatnio teksty Krytykanta tak ocenił jeden z internautów - „masę w nich niespójności, sprzeczności, naciąganych faktów, błędów w założeniach, braku konsekwencji w rozumowaniu. Natomiast wnioski, które (…) wyciąga na tej podstawie, przedstawia (…) jak jakąś prawdę obiektywną, a nie własne przemyślenia, wypływające z kiepskich przesłanek przy użyciu słabej metodologii”.
To się zapisze w annałach erystyki. Proponuję jeszcze zacytować to:
„Szokuje nas pańska ignorancja – człowieka, który kreuje się na Wszechwiedzącego. (...) Posługuje się pan terminologią i „kalkami” zaczerpniętymi wprost z ideologii miłościwie nam panujących. (...) Czy ta pańska agresja nie jest analogiczna do agresji małych dzieci, które poprzez destrukcję starają się za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę innych? Chyba tylko po to prowadzi pan ten blog, by zapełnić nim swoje deficyty z dzieciństwa. Bo przecież nie po to, by poważnie zajmować się krytyką, bo jak słusznie nazwał pan swój blog – jest to tylko krytykanctwo – budowanie odrealnionych, megalomańskich i akademickich, mało mających wspólnego z rzeczywistością teorii – ale chyba inaczej być nie może skoro ma pan takie problemy z percepcją i koncentruje się tylko na zwracaniu na siebie uwagi”.
Albo:
„Styl Pana krytyki dowodzi jedynie resentymentu, a nie fachowej wiedzy o czymkolwiek, a już na pewno nie o sztuce. Proszę to sobie przemyśleć, bo obrzucać błotem też można z klasą albo bez niej”.
25.
„Sapere aude! Miej odwagę posługiwać się swym własnym rozumem!” – zaczyna podsumowanie Kozak.
Podsumujmy zatem podsumujmy podsumowanie Kozaka, a zarazem podsumujmy wątek FGF. Chciał On w nim (podsumowaniu) pomieścić chyba wszystkie ze swych wzniosłych myśli (wszak podsumowanie to prawie summa). Otóż ja z tak subtelnymi bytami nie jestem w stanie polemizować – proszę wybaczyć, ale tu wywieszam biała flagę. Nie odniosę się więc do tego, że:
– daję „immunitet krytyczny Fundacji”
– „ewidentnie faworyzuję artystów FGF”
– mam „nadmierną wyrozumiałość wobec artystycznych prominentów”
– „artyści FGF eksploatują modernizmy w skomercjalizowanej i politycznie poprawnej formie.”
– „taktyka FGF to mimikra”
– motorem działań FGF są finanse (lub jest to przynajmniej kategoria nadrzędna)
– „Sasnal modyfikuje (Tuymansowe) malarstwo, które przetrwało prokonceptualne lata dziewięćdziesiąte, Ziółkowski i Janas komercjalizują surrealizm i surrealizujący abstrakcjonizm z lat pięćdziesiątych, Sosnowska przekształca minimalizm w monstrualny bibelot, a Żmijewski usiłuje prześliznąć się ze sztuką krytyczną między Scyllą rynku i Charybdą (poprawnej) polityczności.”
– „Fundacją wyjątkowo skutecznie (np. wykorzystując Żmijewskiego i Sasnala) zakłamuje kategorię ”
– FGF proponuje „model sztuki, która w elegancki, powierzchowny i bezproblemowy sposób dostosowuje rozmaite estetyki awangardowe do aktualnych wymagań rynku.”
– moje oceny „w istocie zdeterminowane są przez mechanizmy ekonomiczne”.
– „kręcę się w zaklętym kręgu wokół nienaruszalnego centrum – wokół Fundacji Galerii Foksal”.
Kto się kręci, ten się kręci – chciałoby się rzec...
Niech więc te myśli wybrzmią czystym dźwiękiem – niezakłócone przez słowa krytyka, którego Kozak raczy określać mianem rozdającego galeriom immunitety. Aha – nadmierne cytowanie Brzozowskiego niechybnie oznacza sympatyzowanie z „Krytyką Polityczną”.
Tyle.
O tym, co sądzę o powyższym tekście jako o polemice czy też wymianie myśli i przyczynku do konstrukcji nowych rozwiązań na polu krytyki/ sztuki – pisałem we wstępie. Na koniec powtórzę jeszcze, że ciekawym wydaje mi się fakt, iż wyziera z eseju Kozaka pewna kompleksowa artystyczna koncepcja – o ile dobrze rzecz odczytuję. Taki na przykład fragment: „jakość to dzisiaj pułapka”. Albo ten o potrzebie ustanowienia „nowego paradygmatu”. Zaczyna Kozak... ale grzęźnie zaraz w oceanie banału i tanich przytyków. Ja jednak wolałbym prosty (i relatywnie krótki!) tekst z koncepcją Kozaka wyłożoną po bożemu – o jakości i paradygmacie, na przykładach i empirycznie. Zapraszam zatem ponownie, tym razem jednak z prawem do cenzury, której jedyną miarą ustanawiam – nudziarstwo.
PS. Pozwolę sobie nie odpowiadać na komentarze, które dotyczą kwestii przedyskutowanych tu już po stokroć.
Etykiety: Generalia