środa, kwietnia 18, 2007

Z punktu widzenia

W ostatnim poście próbowałem nakreślić proces rozcieńczania się krytyki i wynikły zeń zanik około artystycznej debaty. Czas zapytać, dlaczego krytyka jest w ogóle potrzebna? Czy z tego, że rodzi dyskusje, wynika tak naprawdę coś pozytywnego? Kto na jej rozkwicie/ rozkładzie traci, a kto zyskuje? Czy sztuka - a już na pewno artysta - nie może się bez niej po prostu obyć? Po co krytykować, skoro wszystko zweryfikuje czas?

Wydaje się, że najpełniejszą będzie odpowiedź krótka - na istnieniu krytyki zyskują wszyscy. Przy jednym zastrzeżeniu - wszyscy zyskują jedynie na istnieniu krytyki spolaryzowanej, żywej, różnorodnej.

Zyskuje artysta
Załóżmy, że żywot kiepskiego polskiego artysty jest żywotem kiepskim. Kilka krzyżyków na karku, imanie się prac niekoniecznie będących tymi wymarzonymi, niecierpliwe oczekiwanie na kolejną, raczej zbiorową, niż indywidualną wystawę w mniej lub bardziej marginalnej placówce, zaś gdy ta już zaistnieje - przykładanie do niej nadmiernej wagi. W końcu zgorzknienie i narzekanie na los marny. Oczywiście całkowite niezrozumieniu głosów innych, niż echo własnych poglądów. Jednak kiepscy artyści nie biorą się znikąd.

Być może nazbyt ryzykowną byłaby teza, że artysta w głębi duszy wie, jaka jest wartość jego dzieł, jednak prawdopodobnie często ów wartość przeczuwa, a na pewno - myśli o niej. Nie przeczuwa jej natomiast w momencie, gdy nikt jego pracy nie analizuje, a jedynie referuje jej założenia. Wówczas artysta czyta to, co myśli - a to skutecznie tępi autokrytykę. Gdy mało jest krytyki, dużo jest pisania o sztuce. Każda niemal wystawa trafia na szpalty, nawet ta najmniej wartościowa. Każdy artysta jest artystą godnym wzmianki - nawet, gdy nim teoretycznie nie jest.

Gdyby istniała krytyka w rozmaitych jej formułach, zamiast nieistotnych tekścików o marginalnych twórcach, mielibyśmy twórcze spory, a w konsekwencji - klarowną hierarchię. Skorzystaliby na tym artyści zarówno dobrzy, nieźli, jak i nieudani. Nieudani - bo żyjąc w kulturze uczciwej acz ognistej polemiki częściej być może nachodziłaby ich refleksja odnośnie wartości własnych prac. Rozumieliby - a nie zawierzali - na czym polegają artystyczne jakości. Spostrzegliby, dlaczego inni artyści są od nich zamożniejsi, popularniejsi, a przede wszystkim - tak, a nie inaczej usytuowani w artystycznej skali. Nadto artyści traktowani jak ludzie dorośli, nie zaś dzieci - a zatem artyści krytykowani i do krytyki przyzwyczajeni - nie reagowaliby na inne, niż własne zdanie płaczem i tupaniem nóżkami. A traktowanie ludzi dorosłych poważnie zaletą wydaje się być z definicji. Także - traktowanie poważnie artystów miernych, a więc delikatne im o owej mierności napomykanie. Obłe recenzje to przyczynek do złudzeń głównie dla tych artystów, których zmiana fachu nie doprowadziłaby do krachu współczesnej kultury.

Gdyby krytyka była czymś naturalnym, artysta nie traktowałby jej jako ataku, złośliwości i czepiactwa. Wsłuchałby się w krytyczny głos i wyciągnął zeń wnioski bez ujmy dla własnego ego. Miałby dodatkowo kilka stanowisk i wedle uznania - zaś w głębi duszy wedle najszczerszego przekonania - przekonałby się do któregoś z nich. Artysta niezły, wahający się, zyskałby tylko na ostrej dyskusji krytyków - nigdy na relacji z własnej wystawy. Gdyby istniała krytyka, artyści zrozumieliby, że jest ona dla nich, a nie przeciwko nim.

Zyskaliby również artyści najlepsi. Przestaliby wstydzić się swoich zarobków i sukcesów - czy raczej: tłumaczyć się z nich na każdym kroku. Dziennikarze nie musieliby o nie nawet pytać - z racji istnienia krytyki każdy wiedziałby, dlaczego ten i ów uznani są nie tylko w Polsce. Artysta wybitny mógłby więc skupić się na swojej wybitności i opowiadać nam o artystycznych koncepcjach, a nie frustracjach wynikających z braku krytyki, a zatem ze stanu, gdzie nie wiadomo, dlaczego jest on uznawany za wielkiego, podczas gdy ktoś inny - nie. Wszak wypytywanie o finanse jest wysoce nieeleganckie - gdyby istniała krytyka, artysta mógłby zostać z nimi i wszelkimi wynikającymi z wysokich cen jego prac problemami sam na sam. Gdyby poczuł się nadto zamożny, gdyby poczuł się z tej racji niemoralnie - rozdałby wszystko, a dziennikarzom opowiadał o nowych pomysłach i własnej hojności.

Wróćmy do naszego artysty ze wstępu. Brak krytyki to niewątpliwie świetne - choć rzecz jasna nie jedyne - podglebie dla takich biografii.

Zyskuje widz
Kiedy nie ma krytyki, bywalec galerii i czytelnik specjalistycznej bądź popularnej prasy musi czuć się nieswojo. Ściśle: musi czuć się niepotrzebnym elementem oglądanej z boku układanki - elementem doń niepasującym. Ostatnim i nieco zardzewiałym ogniwem artystycznego łańcucha. Co najmniej - maluczkim spoglądającym na Olimp artystów, kuratorów i krytyków.

Kiedy nie ma krytyki, to nie ma dyskusji, a kiedy nie ma dyskusji, to widz - podobnie, jak artysta - musi wierzyć na słowo. Kiedy krytyk nie krytykuje, a relacjonuje, to w istocie traktuje on czytelnika/ widza jako istotę cokolwiek naiwną. Zakłada, że ten raczej nie myśli, no i nie zna się na sztuce. Krytyk (a w istocie protokolant) myli się tylko co do pierwszego - widz/ czytelnik myśli, jednak faktycznie nie zna się na sztuce tak dobrze, jak on. Dlatego nie poparta argumentami relacja w najlepszym wypadku go znudzi - a na pewno nie pobudzi.

Gdyby spolaryzowana krytyka istniała, widz prędzej wyrobiłby sobie zdanie, niż czytając to samo na ulotce w galerii, w wywiadzie z artystą i w recenzji. Widz zacząłby współtworzyć scenę artystyczną, zajmować czytelne stanowisko, zgadzać się lub nie, brać udział w debacie - niechby czytając gazetę, niechby kupując bilet. Gdyby istniała krytyka, wiedziałby, dlaczego ten, a nie inny artysta jest uznany (i bogaty, co także, przyznajmy, bywa zajmujące), nie emocjonowałoby go to tak, jak teraz - a przynajmniej nie w tak negatywnym sensie.

Nawet traktując sztukę mniej poważnie - jako pewną formę rozrywki - widz lepiej by się bawił przy istnieniu krytyki, niż bez niej. Bardziej zajmowałby go polemiki krytyków, niż urzędowe notki. Chętniej chadzałby do galerii - by skonfrontować kilka stanowisk i wypracować swoje. Jednak relacje z wystaw nie są dla czytelnika - dziś są one dla artysty i tychże autora. Widz ma przyjmować do wiadomości, iść, oglądać i się zgadzać - co poniektórzy zwą popularyzacją sztuki wśród laików.

I jeszcze pragmatycznie rzecz ujmując - młody widz, który dzięki rozbudowanej krytyce sztukę rozumie inaczej, niż walka sitw i małych interesów, w przyszłości w sztukę chętniej zainwestuje - a na pewno nie zaneguje jej z założenia. Narzekamy na rodaków, że sztuki nie rozumieją i w niej nie partycypują, że prędzej obleją drzwi galerii farbą, niż je przekroczą. Łatwo powiedzieć, że to wina tylko i wyłącznie ich ciemnoty. Gdyby jednak istniała krytyka, istniałby i świadomy, krytyczny, wyrobiony widz. Dziś przyjmuje on mentalną papkę, a to słabo świadczy po pierwsze o karmiących.

Zyskują krytycy et consortes
Nie bądźmy skromni - na istnieniu krytyki zyskują wszyscy ludzie zajmujący się sztuką. Gdyby istniała krytyka, nie musieliby oni dawać upustu tłumionym emocjom na internetowych forach i w blogowych komentarzach - to znaczy: nie tylko tam. Na słowa krytyki nie reagowaliby obrażaniem się godnym czterolatka, a repliką. Przy mnogości krytycznych postaw krytyka nie byłaby traktowana personalnie, zaś poszczególne osoby nie trawiłby czasu na ustalanie tego oczywistego zdawałoby się faktu. Krytyka byłaby publiczna, a nie tylko kuluarowa. Dzięki temu każdy wiedziałby, co tak naprawdę o danej artystycznej/ kuratorskiej propozycji jego kolega/ koleżanka sądzi. Dziennikarz pisałby niezakłócone własnym zdaniem relacje z wystaw, a krytyk by krytykował. Wszystko byłoby bardziej transparentne, a na pewno zdrowsze. Krytyka jest jak świeże powietrze wpadające do zatęchłego pokoju.

Krytycy na istnieniu krytyki zyskaliby rzecz jasna szczególnie - i nie chodzi tylko o apanaże. Bo krytyka powinna być początkiem, zalążkiem - przyczynkiem do dyskusji, publicznej polemiki, a w rezultacie formowania nowych wniosków i klarowania się stanowisk. Kiedy krytyki nie ma, wszyscy udają: słabi artyści dobrych, dobrzy - wielbłądy, ludzie sztuki - świętoszków, zaś widz czuje się zdezorientowany - jeśli nie oszukany.

Artysta, widz i krytyk zyskują jedno jeszcze - ich mózgi zaczynają dzięki krytyce szybciej pracować. I zgoła okazuje się, że nie wszystko jest takie oczywiste, proste i wygodne. Krytyka polityczna pochwaliła antagonizm już jakiś czas temu. Kiedy zrobi to krytyka artystyczna?

Etykiety:

6 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

Mam tylko jedno do Pana pytanie, a może trzy...
1. Czy myśli pan, że gdyby w Polsce istniała krytyka, o której pan marzy, docenieni byliby tylko artyści dobrzy i nie byłoby zjawiska artysty niedocenionego, niezrozumianego, przeoczonego?
2. Czy artysta zły to rzeczywiście artysta, który nie ma wystaw indywidualnych w białych kubikach i który nie jest zamożny, czy właśnie czasem jest to wspomniany wyżej artysta niedoceniony?
3. Czy dopuszcza pan nawet ewentualność istnienia artystów niedocenionych - przysłowiowych Van Goghów?

środa, 18 kwietnia, 2007  
Anonymous Anonimowy said...

O jeszcze! Czy myśli pan, że dobrzy artyści "wypływają" bez względu na to jaki jest poziom profesjonalizmu krytyki? Może właśnie artysta jest ulubieńcem publiczności i kuratorów, a niekoniecznie krytyków, którzy czasem, przyznam, mogą przypominać dwóch starszych panów w loży ze słynnego przedstawienia Jimm'a Hensona.

środa, 18 kwietnia, 2007  
Blogger Krytykant | Kuba Banasiak said...

Uważam, że z racji polaryzacji stanowisk każde docenienie/niedocenienie było by lepszym (pełniejszym) docenieniem/niedocenieniem.

Sukces polskiej sztuki (roczników '70, niegdyś zwanych "młodymi") zaczął się od wielkiego (meta)krytycznego przewartościowania.
Jednak to inna sytuacja - nieporównywalna do dzisiejszej.

środa, 18 kwietnia, 2007  
Anonymous Anonimowy said...

Ciekawi mnie jakie pan widzi źródła tej sytuacji.Czy na Wydziale Historii Sztuki uczą pluralizmu postaw i odwagi w myśleniu..może w odniesieniu do średniowiecza bo co do XXw to chyba nie i nie jest to żadna spiskowa teoria tylko kilkunastu już letnia obserwacja. Pozdrawiam

czwartek, 19 kwietnia, 2007  
Anonymous Anonimowy said...

Nie całkiem satysfakcjonuje mnie pana odpowiedź i niestety niektóre z pytań wciąż ich nie znalazły, ale może według pana są one nieistotne. Nie będę więc naciskał.
Widzę też w pana wypowiedzi tendencję do grzebania żywcem artystów, którzy już nie są wystarczająco młodzi, żeby być częścią dyskursu. Czy nie ufa pan nikomu po trzydziestce? ;) Dlaczego tak w czasie przeszłym?
Niedocenienie jest zawsze rzeczą równie gównianą. Być może jednak przy dobrej krytyce i lepszej wykrywalności pereł rzeczywiście może być go mniej.

czwartek, 19 kwietnia, 2007  
Anonymous Anonimowy said...

Hehe... artysta reagujący jak czterolatek, hihi, a krytyki chyba faktycznie nie ma, bo potencjalni krytycy, zwłaszcza wydyplomowani hist. sztuki, mają podobną tendencję do zachowań niepoważnych i argumenów papierowych(i w przenośni i dosłownie), jeśli spotykają się z oporem artysty... Nie mówię, że wszyscy... ale by wykluła się garstka krytyków dobrej klasy, najpierw w boju polec musieliby krytycy "nieudani" i "nieżli" musieliby zacząć się wahać... ;) Artysta zaś, z kolei, dziś najmniej ma zaufania nie do krytyki, ale "nieomylności" krytyki, oraz świadomości, że krytyk często nie ma pojęcia bladego o praktyce... tak się składa, że znam paru fajnych(czytać mądrych) historyków sztuki, paru poważnych książki poważam, a autor tego blogu też się takim wydaje ;) (Choć się z nim nie zgadzam, ogólnie rzecz boirąc, bo w szczegółach często nie można się nie zgodzić), ale też napotkałem kilkunastu co to... no jak by to powiedzieć... grzecznie... hmmm... może jednak nie zdefińjuję co myślę... niemniej, nawet Ci mądrzy w swojej większości - tzn. jeśli nie mieli kiedyś lub nie mają nadal kontaktu z praktyką... nie odróżnią laserunku od przecierki, śladu pędzla miękkiego od szorstkiego, malarstwa warstwowego od "alla prima"... o poważniejszych kwestiach nie wspomnę... np. braniu pod uwagę ze podobnie jak widz tak i artysta czasem ;) jednak myśli... i czasem czyta, zna ikonografię, sam stosuje intelektualne rozwiązania między formą, a znaczeniem... i może wymyślić coś, czego jeszcze w takim ujęciu nie było, a co krytyk przegapi, bo nie zauważy czasem drobiazgu... czasem przewijającego się niemal w każdym obrazie przewodniego tematu... I niestety, patrząc na mojego ulubionego malarza Chardina, i jego dzieje, niedocenianie go, nie dozwalanie by uczył... mam wątpliwości czy rozgarnięty krytycznie widz, krytyk(literat dawniej lub wzięty poeta), lub artystyczne instytucje... są w stanie dostrzec wszystko, choćby tylko w wymiarze rozgraniczenia między aktualnym... a aktualnie dobrym, choć może nie najbardziej widowiskowym i popularnym...

środa, 25 kwietnia, 2007  

Prześlij komentarz

<< Home