wtorek, października 17, 2006

Czytając alfabet II

Recenzja kolejnej recenzji jest raczej nudna - coś w rodzaju biurokratycznej w duchu wyliczanki. Przy okazji każdego akapitu mógłbym właściwie powtarzać: brak namysłu, obły banał, fasadowe, styropianowe zdania, za którymi nic nie stoi, zupełne zaniechanie czynności zwanej poddaniem w wątpliwość, rutyna i sztampa. No, ale uczciwość kazała mi pochylić się i nad tym, niesłuchanie nudnym wykwitem najnowszej krytyki naszej. Więc proszę nie oczekiwać fajerwerków. Choć na końcu jest jeden bardzo śmieszny fragment.



Stach Szabłowski, Więcej czerni w sztuce. Kultura, dodatek do Dziennika, daty jak zwykle nie pomnę, coś około dwóch tygodni wstecz, strona 91.

Historia sztuki - ta z podręczników - ma jednoznacznie biały kolor. Ale współczesność, szczególnie w tak wieloetnicznym społeczeństwie jak amerykańskie, jest znacznie bardziej różnorodna. Obowiązujący jeszcze przez większość część XX wieku „biały” monopol na ustalanie artystycznych reguł został złamany. Dziś obecność Afroamerykanów jest ważnym elementem budującym współczesną scenę artystyczną w USA. Wystawa „Czarny Alfabet” to efekt podróży kuratorki Marii Brewińskiej po mniejszych i większych lokalnych scenach artystycznych od Nowego Jorku po Zachodnie Wybrzeże. Afroamerykanie, którzy od czasu tryumfu Ruchu Praw Obywatelskich z lat 60. nie mieli praktycznie możliwości studiowania na oficjalnych uczelniach artystycznych, zostali na dobre zaakceptowani przez establishment sztuki dopiero dwie dekady temu.

Wstęp.

Obecnie wielu czarnoskórych twórców - jak Fred Wilson czy David Hammons - to gwiazdy. Oni i ich młodsi nie zamykają się w żadnym etniczno - rasowym getcie.

Zobaczymy co z tego wyniknie (dla oceny wystawy, a zatem dla czytelnika).

Wśród ponad 30 czarnoskórych artystów pokazywanych w ramach „Czarnego Alfabetu” znajdziemy zarówno uznanych mistrzów z generacji Wilsona czy Hammonsa, jak i wschodzące gwiazdy.

Tak.

Z artystami, którzy jak Glenn Ligon stawiają swoich dziełach na surowość czy wręcz ascezę formy, sąsiadują twórcy odważnie przenoszący w przestrzeń sztuki elementy kultury pop, muzyki, muzyki i estetyki ulicy.

Jak znowu odwaga? To strategie wytarte, jak ramoneska czterdziestoletniego punkowca. I co to w ogóle za zdanie? Pusty banał.

Nie brakuje twórców dotykających problemów rasizmu i dyskryminacji - dość wspomnieć monumentalną wycinankę Kary Walker, która w pracy „Virginia Lynch Mob” przywołuje grozę fali samosądów z początku XX wieku w południowych stanach Ameryki.

Pusty banał. A praca wcale nie monumentalna, nawet słowo spora będzie przesadą.

Wielu młodszych twórców, zamiast patrzeć w przeszłość, woli zadawać pytania o to, jak widzi Afroamerykanów współczesna kultura. Kehinde Wiley dokonuje prywatnej rewizji historii sztuki. Maluje nowe wersje renesansowych i barokowych arcydzieł. Pastiszuje obrazy Tintoretta i Tycjana, umieszczając w rolach bohaterów dawnego malarstwa europejskiego współczesnych Afroamerykanów z czarnych gett - w bluzach z kapturami i w za dużych T - shirtach.

Już wspominałem, co sądzę o obrazkach Kehinde Wiley’a. Super fraza - w bluzach z kapturami i w za dużych T - shirtach. I drobiazg: t - shirt pisze się z małej litery. Rutyna.

Saun Leonardo tworzy portrety czarnoskórych superbohaterów, alternatywnych wobec zdominowanego przez białych nadludzi świata komiksowych herosów.

Tworzy - tylko co z tego? Pobudka! Może warto zweryfikować to, czy świat komiksowych herosów zdominowany jest przez białych nadludzi? Może warto zweryfikować cokolwiek? Tutaj (The Museum of Black Superheroes) piszą, że choć w latach ’40 w komiksach czarne to były charaktery i maski białych bohaterów, to już w epoce blaxploitation (lata ’70) czarni rysowali i byli rysowani. Od jakiegoś czasu jest to normą (polecam artykuł z 1993 roku pt. The New Black Age of Comics). Zatem Saun Leonardo to twóca formalnie oczywisty, nieaktualny pod względem tematyki i trywialny intelektualnie.

Hank Willis Thomas i Mark Bradford polemizują ze stereotypowym obrazem Afroamertykanina, który ma swoje miejsce w dzisiejszej popkulturze tylko pod warunkiem, że jest sportowcem, atletą, osobą zredukowaną do wymiaru czystej fizyczności.

Polemizują - tylko dlaczego Stach Szabłowski nie wspomina, że nieudolnie i za pomocą wtórnych, zgranych do bólu strategii.

Kolor skóry jest tu symbolem tożsamości artysty, która określa specyficzne spojrzenie na historię, estetykę, artystyczne wybory.

Ależ nie, nie określa - to jest białe spojrzenie, konstrukty poprowadzone podług białych klisz, to klasyczne, doskonale zrozumiałe przez Białych ikonki (symbole) dotyczące Czarnych. To są zwyczajne kody sztuki współczesnej - w żadnym razie specyficzne spojrzenie.

„Czarny Alfabet” przypomina, że sztuka nigdy nie istnieje poza rzeczywistością. Przeciwnie, ma swoją rasę, kolor skóry, płeć i etniczną tożsamość.

No dobrze. Jeśli Stach Szabłowski to czyta, to uprzejmie proszę o wskazanie jak rasa, kolor skóry, płeć i etniczna tożsamość wpłynęły na tych kilka wymienionych niżej prac (wpłynęły; nie proszę o wskazanie religii, narodowości, etc. autorów). Rasę i kolor skóry pozwoliłem sobie potraktować jako jedność - nie wyłapałem myśli, która pozwoliła skonstruować te dwie kategorie. Pozwoliłem sobie ponadto zamienić etniczność na termin religia (rasa i kolor skóry stanowczo wystarczy, a religia rozszerzy pole).

Starałem się wybrać dzieła twórców różnorodnych i uznanych. Wystarczą skróty przy każdym tytule. Nie ma się co rozpisywać, poza tym nie chcę nadużywać czasu, drogocennego z pewnością. Oto skróty: M (mężczyzna), D (kobieta), A (androgyn), C (skóra czarna), B (biała), CZ (czerwona), Ż (żółta), I (Islam), CH (Chrześcijaństwo), BU (Buddyzm), HI (Hinduizm), J (Judaizm). I prace:

- Robert Kuśmirowski, Introducnig Territorial
- Rafał Bujnowski, Cegła
- Piotr Uklański, Untitled (Lily)
- Olafur Eliasson, The inverted shadow tower
- Martin Creed, Work No. 508
- Paweł Althamer, Bez tytułu (wyjście z Galerii Foksal do ogrodu)
- Stella Vine, Jamie, Lightening and Melissa

Z góry dziękuję, wydaje mi się jednak, że sztuka nie ma, a miewa swoją rasę, kolor skóry, płeć i etniczną tożsamość. W szczególności - miała je w czasie wielkiego emancypacyjnego przełomu (różnych jego faz) w latach ’60, ’70 i ’80. Mamy rok 2006. Czy naprawdę nie może przyjść Stachowi Szabłowskiemu do głowy, że dziś kolor skóry czy płeć to tanie wytrychy, za pomocą których każdy w miarę rozgarnięty człowiek może sprokurować trywialny, koniunkturalny przekaz aspirujący do miana krytycznego i zaangażowanego? Najlepszym przykładem prace Hanka Willisa Thomasa. Co więcej i wbrew temu co twierdzi Stach Szabłowski (sztuka nigdy nie istnieje poza rzeczywistością) - sztuka bardzo często istnieje poza rzeczywistością - a konkretnie istnieje w czysto artystycznym dyskursie i tylko na tej płaszczyźnie może być rozpatrywana (rozumiana i wartościowana). Mówiąc inaczej - sztuka bardzo często zamknięta jest w getcie sztuki.

Jest wielogłosem - złożonym jak współczesny świat.

Super. Wciągamy amerykańską flagę. Ale czy w przypadku Czarnego Alfabetu ten wielogłos składa się z uzdolnionych artystów i dobrych (nie ośmielam się wspominać o znakomitych) dzieł? Nie musze mówić, że z tekściku pt. Więcej czerni w sztuce się tego nie dowiemy.



To tyle. Powtórzę zatem początek: pustka, nuda, gołosłowie, pustosłowie, banały. Po lekturze tekstu Stacha Szabłowskiego nie wiemy nic o wystawie, poza tym, co i tak wiadomo z tzw. informacji obiegowych - że czarni, że rasizm, że Ameryka, że hip hop i że bunt. W takich okolicznościach dzieło studenta urasta do rangi ważkiej wypowiedzi o popkulturze, która eksploatuje wizerunek Czarnych i to jest nowy rodzaj niewolnictwa. Pozdrawiam.
Na fotografiach (od góry):
1.Dreadlocks, postać stworzona przez Andre Battsa, a narysowana przez Christophera Irvina w 2001 roku.
2.Shaun El C. Leonardo obok Autoportretu superbohatera, 2005.

Etykiety: