czwartek, października 05, 2006

Po Morganie

Mam dość ambiwalentny stosunek do wczorajszej prelekcji Roberta C. Morgana. Z jednej strony - bardzo miły pan, encyklopedyczny przykład nowojorskiego krytyka (sytuacje, w których szablonowy, komiksowy nieomal wizerunek okazuje się rzeczywistością, niezmiennie mnie rozczulają). A zatem Robert C. Morgan był uderzająco uprzejmy - nice, of course, great, no problem. Był z innego - dosłownie - świata. Uśmiechnięty, na luzie, bez kompleksów, taki trochę amerykański show man (gestykulacja, intonacja, pauzy, spojrzenie). Doskonale opanowany, krok po kroku, metodycznie wykładał swoją teorię.

Z drugiej strony - no właśnie, sama teoria. Spróbuję ją zrekonstruować - może czyta to ktoś z poza tych czternastu osób, które pofatygowały się na wykład (piętnastą byłem ja). Otóż Robert C. Morgan mówił o pewnym szczególnym punkcie, w którym znalazła się współczesna (obecna, teraźniejsza) sztuka. Wprowadził podział na art world i art market - kiedyś słabo oddzielne, a dziś będące zupełnie różnymi jakościami. W skrócie: art world to mimo wszystko obszar pasji, merytorycznych dysput, świadomych kolekcjonerów, niezależnej krytyki i aktywnych odbiorców; art market to obszar czysto rynkowy - obszar inwestycji (miast kolekcjonerstwa), spekulacji, strategii i dyplomatycznej niemalże gry ludzi, którzy chcą na sztuce najnowszej dobrze zarobić. Robert C. Morgan podał takie oto przykłady: jeden pan, bodaj w 1953 roku, kupił za grosze (jak ku uciesze sali powiedział Morgan: ctery tysiace zlaty) świetnego Pollocka i po 23 latach sprzedał go australijskiemu muzeum za 2 000 000 $ - sprzedał, ale za to z ciężkim sercem (obraz codziennie towarzyszył owemu kolekcjonerowi i jego żonie; bardzo się z nim zżyli). Inny pan, już w XXI wieku, przyszedł do jednej z topowych nowojorskich galerii i ustalił z jej właścicielem nie tylko aktualną cenę prac danego artysty - ale i przyszłą. Po wernisażu i świetnych recenzjach w New York Timesie napisanych przez zaprzyjaźnionego krytyka klient podjechał przed galerię ciężarówką, zapakował towar i udał się w stronę nowego interesu - np. w branży tekstylnej.

Morgan twierdzi zatem: odkąd sztuka stosunkowo młodych, coraz młodszych artystów (jak się wyraził - stanowczo nie tzw. starych mistrzów) okazała się być świetną inwestycją - odtąd rynek zaczął wyznaczać artystyczne jakości - nie zaś odwrotnie. Robert C. Morgan przytaczał smutne - jego zdaniem - przejawy takiego stanu rzeczy. A zatem - traktowanie młodych artystów, jak potencjalne inwestycje - może się zwrócą, a może nie - w każdym razie nie będą to inwestycje drogie. Logoizacja artystów - sprowadzanie ich do wymiaru popularnych marek. Zanik metafizycznego ducha sztuki, owej pasji (tu Morgan wskazuje serce). Zbędność i miałkość krytyki - po co krytykować, skoro wszystko jest już ustalone, skoro wszystko i tak zweryfikuje rynek. Skutki - ciągnie Morgan - odczują głównie artyści, ale także - mówiąc jak najogólniej - sama sztuka. Między innymi - twórcy poddani są olbrzymiej presji, a będą coraz większej. Jeśli skończy się sezon na, przypuśćmy, dwudziestopięcioletniego artystę, który jest na samym szczycie finansowej drabiny - upadek będzie wyjątkowo bolesny. Więcej - ponowne zdobycie szczytu jest praktycznie niemożliwe (tu Morgan kreśli w powietrzu krzywą symbolizującą giełdowe wahania). Zatem progres - coś, co jeszcze niedawno znaczyło wielkich artystów - stracił rację bytu. Dziś twórca musi mieć tylko rozpoznawalną stylistykę (owe logo). To stylistyka jednorazowa (określenie moje), nieważne, co twórca będzie robił za pięć lat - ważne, by teraz wykreować potrzebę. Ponadto - twierdzi Morgan - zapominamy o historii, żyjemy obecnym kursem walut, doczesnymi, czysto wymiernymi wartościami. Przykład: buddyjska rzeźba (jeśli dobrze zrozumiałem) z XII wieku (jeśli dobrze zapamiętałem) została niedawno sprzedana grubo poniżej miliona dolarów, zaś rzeźba Jeffa Koonsa - za milionów blisko sześć (to pamiętam dobrze).

I jeszcze (to moim zdaniem bardzo ważne) - nie zwracamy dziś uwagi na wtórność sztuki, kiedyś rzecz nie do pomyślenia (kłania się brak krytyki) - za to nadmierną wagę przykładamy do jej ideologizacji. Morgan mówił, że sztuka gatunkowa - homoseksualna, politycznie zaangażowana, etc. - jest dziś najbardziej mieszczańska. Klasa średnia kupuje ją, by uwierzytelnić się jako tolerancyjna czy poprawna politycznie - a nie ze względu na jej walory artystyczne (których brak, bo zastąpiła je ideologia). Nie używajmy ideologii, jako zbyt topornego wytrychu, gdyż może on wynaturzyć zamek, który otwiera drzwi artystycznej jakości - tak zrozumiałem apel Roberta C. Morgana, choć być może nadinterpretuję (mam bowiem podobne zdanie na ten temat).

A jednak do wczorajszej prelekcji Roberta C. Morgana mam stosunek ambiwalentny. Dlaczego? Z dwóch powodów. Po pierwsze - to, co streściłem powyżej miałem za wstęp, a okazało się całością; ponadto - są to konstatacje stosunkowo oczywiste - myślę, że do podobnych refleksji doszedł każdy, kto obserwuje świat sztuki obecnej. Zatem - mała odkrywczość. Odniosłem wrażenie, że kiedy Morgan mówił o oczywistościach z miną odkrywcy (Telewizja to największe zło naszych czasów! To inwestor Saatchi dyktuje dziś trendy!), na sali dało się wyczuć niewidzialny uśmieszek, życzliwe pobłażanie - ale bardzo możliwe, że tylko mi się wydaje.

Po drugie - pobieżność zaprezentowanego rozumowania. Morgan mówił o topowych artystach, jednak nie pokusił się o postawienie pytania, dlaczego to Piotr Uklański jest tak niebotycznie drogi, a nie na przykład Magda Bielesz (bądź jakakolwiek inna, wtórna, sezonowa gwiazdka)? Czy to tylko skutek takiej, a nie innej strategii, takiej, a nie innej galerii? Moim zdaniem - oczywiście, że nie. Drogie równa się dobre, a sezonowymi modami mało kto się przejmuje - niech sobie będą. Karty albumów Art Now (zgodzimy się, że jest to dobry probierz jakości) przeważnie zapełniają artyści bardzo dobrzy lub znakomici. Może zatem to dobrze, że młodzi przeciętni artyści mogą dużo i szybko zarobić - niech mają te parę groszy na dalszą drogę życia. Czy gdyby przymierali głodem - byli by zdolniejsi? Zachodni świat jest tak bogaty, że stać go na sponsorowanie tandety - czyż nie o to po prostu chodzi?

I w tym miejscu pojawia się krytyk, który powinien czytelnie wartościować zalewające nas tsunami sztuki. Kiepscy artyści niech się bogacą - i tak dostąpią jedynie spełnienia rynkowego. Po kilku latach (miesiącach?) świat o nich (i ich kiepskiej sztuce) zapomni. Przed krytykami dużo pracy - by rynek nie wypaczył kanonu i nie był jedyną kategorią wartościującą. Na razie - moim zdaniem - tak nie jest, choć w Polsce być tak zaczyna. I tu Morgan mnie podbudował - zaapelował, by krytyka też płynęła nie tylko z głowy, ale i z serca (tu Morgan wskazuje głowę i serce), by przełamywała schematy (tu Morgan zakreśla półokrąg - granice, które trzeba przełamywać) i była odważna. A jak mają się w tym odnaleźć młodzi artyści? Muszą przecież z czegoś żyć. - zapytał głos z sali. Robert C. Morgan najpierw trochę mówił o wytrwałości, cierpliwości, ciężkiej pracy (ach, ta Ameryka!), potem jednak, no oczywiście, wskazał serce.

Zatem średnia odkrywczość i pobieżność - choć wiem, że to ostatnie wynikało po prostu z ograniczenia czasowego. Jednak również wielka doza pozytywu i szczerego zaangażowania. A to przeważa nad każdą niedoskonałością.

Przy okazji polecam ten artykuł. Pozdrawiam.

Etykiety:

1 Comments:

Blogger Krzysztof Masiewicz said...

Dzieki za streszczenie. Mi sie nie udalo dotrzeć...

piątek, 06 października, 2006  

Prześlij komentarz

<< Home