poniedziałek, października 02, 2006

Niemożność buntu

Włóczą się powoli, bez celu, jedni obnosząc się z drwiącym uśmieszkiem, drudzy - robiąc idiotyczne miny. Niektórzy spośród najmłodszych noszą bluzy z cytatami zaczerpniętymi z najdzikszego hard rocka; możemy przeczytać zdania takie, jak „Kill them all!” albo „Fuck and destroy!”; wszyscy jednak łączą się w przekonaniu, że spędzają cudowne popołudnie, zasadniczo poświęcone konsumpcji i tym samym przyczyniające się do utwierdzenia ich w istnieniu.
Michel Houellebecq, Poszerzenie pola walki
John Maxwell Coetzee określił nasze czasy mianem tych, w których Bóg i socjalizm zawiedli. Wydaje mi się, że krytyk, nim zacznie szafować frazami typu świeży komentarz do kapitalistycznego galopu, powinien się nad tą tezą pochylić i zastanowić jak i czy w ogóle można się dzisiaj buntować. Tym bardziej - czy może to robić artysta?
Postawy antysystemowe obecne są w sztuce przynajmniej od czasów dadaizmu, jednak - jak wskazuje Coetzee - Europa roku 2006 nie jest czasem wielkich projektów, lecz dokonanej rebelii (podobnie jak Francja roku 1789). Ideologia buntu o lewicowej proweniencji przeniknęła do politycznego i kulturowego mainstreamu, zaś jego powłokę (estetyki) do granic wyeksploatował rynek. Poszczególne propozycje (porządki) kontrkultur stały się fundamentem zachodnich społeczeństw. Wolność, równość i braterstwo zostały uzupełnione o emancypację, tolerancję i model życia niezależnego (czy też w jak najmniejszym stopniu zależnego od odgórnie narzuconych ograniczeń). Bunt zlał się z rzeczywistością i zniknął. Nonkonformizm jako żywa formuła kompletnie się zdezawuował - uległ rutynie, spowszedniał, zmieszczaniał. Stał się modą, stylem życia. Przedmiot niegdysiejszej kontestacji - opresyjne, duszne społeczeństwo, jego nakazy, zakazy i dyktaty - przestał istnieć. Sieć konsumpcyjnego świata stała się tak skomplikowana - jak chce Žižek: niewidzialna - że nie sposób ustalić, co bojkotować, no i właściwie po co. Nikt nie przypuszczał, że rynek będzie aż tak wolny.
Jednak nie to jest najistotniejsze, że pewne deklaracje - kiedyś powiedzielibyśmy: utopijne - stały się rzeczywistością, ale to, że jest inaczej, niż w czasach aktywności wielkich - by posłużyć się terminologią Immanuela Wallersteina - ruchów antysystemowych. Nie trapi nas żadne bezpośrednie zagrożenie - wszak statystyki dowodzą, że prawdopodobieństwo śmierci w wyniku zamachu terrorystycznego jest mniejsze, niż w skutek upadku z drabiny. Staramy się kupować towary produkowane za pomocą etycznych metod, lecz jest to wybór jedynie mniejszego zła. Selekcja etykiet w supermarkecie stała się jedynym faktycznym protestem - łatwym i czynionym niejako przy okazji. Nic się na nim nie traci. Na jedno ustępstwo przypada dziesięć przykrych konieczności, które - konieczne w końcu - nie nadwerężają sumienia. Wszystko - ubrania, jedzenie, sztuka, kultura, styl życia - namaszczone jest olejkami undergroundu - tyleż intensywnymi, co sztucznymi.
Bunt został zdyskontowany przez dwa rynki - towarów i sztuki. Balon kolejnych kontestujących wystaw ulokowanych w samym sercu ideologicznego, finansowego i instytucjonalnego mainstreamu puchnie z miesiąca na miesiąc. Toporna semantyka - na poziomie niegrzecznych kampanii reklamowych (a więc niejednokrotnie poziomie wcale niezłym, niemniej nie mającym wiele wspólnego ze sztuką) - staje się istotnym głosem w debacie i potrzebnym sprzeciwem. Zarezerwujmy duże słowa dla rzeczy dużych. Straciliśmy z oczu granicę, za którą dany - niechby ironiczny i wcale zabawny - intelektualny akt przestaje być sztuką.
Polska krytyka jest syta i, jak sądzę, nie cierpi ubóstwa. Wychowana w postpunkowych latach ’80 i ’90 obraża się na rzeczywistość i hołubi dawno już nieaktualnym wrażliwościom. Po stokroć zwerbalizowane i zwizualizowane banały ma za ważkie wypowiedzi. Nie przeszkadza jej, że współcześni artyści - krytyków rówieśnicy lub trochę tylko od nich młodsi - posługują się niedzisiejszymi strategiami i dawno zdezawuowanymi symbolami. Z fetyszy lewicowego protestu korzysta zarówno Steve Jobs, jak i undergroundowy artysta - a krytyk nie widzi w tym sprzeczności, nie widzi, że świat się zmienił. Projekty całkowicie odklejone od rzeczywistości próbuje upchnąć w zardzewiałej, wypchanej po brzegi szufladzie z napisem sztuka zaangażowana. Ileż razy można śmiać się z kolejnej błyskotliwej przeróbki amerykańskiej flagi? Konstatować, że wszystko jest już ometkowane? Antykonsumpcyjny protest jest jak do znudzenia powtarzany dowcip - a sztuka najbardziej nie cierpi właśnie powtórzeń i nudy. Nie ma w tym krzty świeżości, tym bardziej mocy - oczyszczającej, pobudzającej, prowokującej. Bunt bez mocy to istotna nowość.
Proponuję, by coraz to nowe trawestacje logotypów markowych produktów i prostackie antykonsumpcyjne projekty nazywać po imieniu - jako słabo skomplikowane łamigłówki na poziomie tyleż zaangażowanego, co infantylnego nastolatka. Ano właśnie - chyba jednym dziś obszarem, w którym bunt nie śmieszy jest obszar nastoletniego idealizmu. Sztuka niech pozostanie w miarę choćby dojrzałą. Na koszulce przeróbka loga Ford na Fuck jest tylko smutnym suwenirem. W polskiej galerii staje się przejmującą diagnozą kapitalizmu. Fajka Nike umieszczona na czadorze urasta naraz do rozmiarów dzieła o znacznym potencjale krytycznym. Sztuka jak najszerzej pojętego buntu to kicz naszych czasów - produkcja masowa i prostacka. Tak, jak podstarzali malarze wystawiający w kolejnych Domach Artysty Plastyka nie są w stanie powiedzieć niczego istotnego o otaczającym ich (nas) świecie - choćby zaklinali, że ich obrazy mają siłę i działają - tak nie mogą dokonać tego artyści kontestujący w czasach niemożności buntu - choćby zaklinali, że ich bunt skruszy fundamenty systemu. W obu przypadkach efektem niezgodności deklaracji z faktami jest śmieszność. Sztuka w parze z antykonsumpcyjnym - przeciwko posiadaniu coraz to nowych, niepotrzebnych w istocie dóbr - buntem? Wolne żarty. Independent art? Ależ nie ma nic bardziej snobistycznego. Może czas, by wypowiedzi o intelektualnym i formalnym - nie mówiąc o wywrotowym - potencjale bazarowego stoiska z koszulkami przekierować w stronę bazarów?
Młode pokolenie konsumuje i kontestuje jednocześnie. Taki stan musi rodzić nowe rejestry wrażliwości, być może istotną pustkę i wielkie paradoksy, za to na pewno - nowe artystyczne jakości, nienazwane jeszcze języki. Każda epoka ma swoją sztukę. Życzyłbym sobie, by sztuka roku 2006 nie była sztuką o sklepie Żabka, ale o niemożności buntu, o tym, że jak nie kupujemy w Żabce - to kupujemy w sklepie Żubr. O tym, że piękno iPoda waży więcej, niż wiedza o tym, gdzie i przez kogo został wyprodukowany. O jednoczesnej wszechobecności i nierealności buntu, także o jego karykaturalności i błahości. O znużeniu, niemocy i rezygnacji. O braku. O nudzie. O pragnieniach, które zbyt łatwo zrealizować. O symbolach, z których pozostały już tylko skorupy.
Na zdjęciach (od góry) urynkowiony bunt.
1.W typowym zachodnim second handzie wyeksponowana została gablota z chustami - arafatkami.
2.Uliczne stoisko w Amsterdamie na dzień przed wielkim festynem Koninginnedag (Dzień Królowej), a na nim gumowy irokez.
3.Strasznie antykonsumpcyjny wernisaż niesamowicie nonkonformistycznej wystawy Wojciecha Zasadniego (polecam kliknąć, by powiększyć).

Etykiety: