Hahaha
Krytyk stojący przed najnowszą pracą Hirsta to człowiek zderzony ze sztampą. No bo - jak tu o dziele wartym takie pieniądze nie pisać przez pryzmat tychże? Nawet, jeśli komercjalizacji sztuki się nie znosi, finansowym wymiarem współczesnego art worldu brzydzi i ów obrzydzenie podkreśla na każdym kroku, ponadto aukcje ma w głębokim poważaniu oraz ogólnie jest się niesamowitym idealistą? No właśnie - nawet wówczas! Bo pisząc o For the Love of God trzeba się zbrukać. Zaś w konsekwencji - w konsekwencji ferworu towarzyszącemu przeliczaniu ₤ na $ i odwrotnie - pominąć sedno, czyli faktyczny sens pracy Hirsta. To kuszenie krytyków, podanie im na tacy retoryki, którą wielbią najbardziej - retoryki antykonsumpcyjnego szyderstwa. Perwersyjne bling bling, które razi po oczach i oślepia. Oto żart pierwszy.
Na For the Love of God praktycznie nie ma już biletów. Jak to? Na taką komercję? Na tego hochsztaplera, cynika i bałamutnego klauna, managera od siedmiu boleści co to własne dzieła skupuje od kolekcjonerów i powtarza się od czasu (wątpliwego) debiutu? Tak, tak - potulne, karmione artykułami wyżej wymienionych stadko stawiło się zgodnie z przewidywaniami. Kwiat zachodnich społeczeństw, wysublimowani, wyestetyzowani, nade wszystko krytyczni, dobrze ubrani miłośnicy sztuki, którzy są ze wszech miar independent i którzy stanowczo potępiają sytuację w Darfurze (jeśli nie uwierają ich nowe buty, pójdą nawet na manifestację) - gotowi są stać w kolejce, by przez 5 minut popatrzeć (więcej nie można) na nowe arcydzieło Hirsta. Jak na Monę Lisę. Potem zaś, w jakiejś niezłej knajpce, a może tylko w domu, pijąc wino i jedząc pastę, opowiadać będą, jakaż to komercja, wprost niesłychane, co sobie w ogóle ten Hirst myśli. Innymi słowy, łykną, przetrawią i wydalą w formie erudycyjnej rozmowy to, co im artysta podał na tacy. Skonsumują sztukę. Oto żart drugi, chyba jeszcze śmieszniejszy od pierwszego.
For the Love of God kosztowało fortunę, lecz zapewne zostanie spieniężone jeszcze w tym miesiącu. Jest jedną z ostatnich podniet, jakie może dać dziś sztuka - jest niepoprawnie, obrzydliwie niepotrzebne. Jest do cna hedonistyczne. Miliony dla głodujących dzieci daje dziś byle gwiazdka, kto by tym sobie zawracał głowę. Te same miliony wydać na sztukę - to ci dopiero gest! Kolejne aukcyjne rekordy, wernisaże, biennale, triennale, targi, kolejni młodzi i ich sukcesy? Och, to już takie nudne. Nudne i męczące, tak bardzo męczące. Ale dzieło niebotycznie drogie od zarania - to jest coś! To jest przekroczenie! Nareszcie coś się dzieje! Ktoś w końcu sprawił, że nasze umysły drgnęły. Oto żart trzeci.
Dzieło sztuki jest wartościowe na wiele sposobów, jednak nie są to wartości materialne. Dzieło sztuki ze swojej istoty jest bezcenne. Może być wspaniałe, olśniewające, cudowne, głębokie, ważne, błyskotliwe, piękne czy niebiańskie. Kto by się zastanawiał nad pieniędzmi, to nie przystoi - to jest wtórne (wobec przymiotów pozamaterialnych) i przychodzi później (wszyscy znamy te opowieści o artystach zamożnych po śmierci czy w efekcie ciężkiej pracy na zapyziałym poddaszu). Hirst mówi natomiast - dziś dzieło to tylko kasa, przedmiot o wartości jak najbardziej wymiernej. A wy to wielbicie i wcale się z tym nie kryjecie - dodaje. Oto żart czwarty.
Rzecz jasna For the Love of God nie jest o tym, co powyżej z definicji. Z definicji jest o tym, o czym wszystkie bodaj prace Hirsta - o nieuchronności śmierci, różnych jej wymiarach z najbardziej dziś aktualnym na czele wymiarem śmierci laboratoryjnej, zimnej i areligijnej. Już nie czarnej, a białej. To praca smutna, zwyczajowe memento mori - nie mimo, że czacha szczerzy się w upiornym uśmiechu - ale właśnie dlatego. Jest zwierciadłem, w którym przeglądamy się my - zblazowani obywatele pierwszego świata, których nie bawi już nawet sztuka. To przeczucie klęski, przedśmiertne drgawki, pean śmiertelnie ranionego człowieka Zachodu. Jest w końcu For the Love of God próbą okiełznania ostateczności - buńczucznym wyzwaniem, jednak jakże pustym. Wyzwaniem godnym naszych czasów - wielką zabawą i mrugnięciem oka. W żadnym razie poświęceniem czy ofiarą.
Jednak w tysiącach diamentów z pewnością odbija się także aktualny kształt sztuki - jej amatorów, egzegetów, decydentów i mocodawców. Świat hitów i długo zapowiadanych premier, a w rezultacie - świat pustki. Hahaha.
Na ilustracji śmiejąca się czaszka - For the Love of God
Etykiety: Recenzje
17 Comments:
to jeden z najlepszych tekstów i ani słowa o "niemożności buntu",choć mogłoby się wydawać..a jednak nic! Bardzo ciekawe w jaką stronę myśl K.dalej się rozwijać będzie, wyjścia z sytuacji przecież są, nie jesteśmy w końcu aż tak szczególni.Pozdrawiam i czekam na więcej(dalej)
W czasach Goi sytuacja nie była inna, a nikt nie powie że malował on dla dworu(chociaż w pewnym sensie tak)nie malował też dla turystów którzy rejestrują dziś jego obrazy gnając przez prado(no flash!)..czy znaczy to że dla nikogo?dla siebie? dla tych kilku? nie ma może co o tym pisać, ale tym bardziej nie ma co pisać o dworze i turystach..hak im w smak!
..no i Pan zmówił tę modlitwę, ktorą dla krytyków przygotował D. Hirst. I to jest żart piąty..:)
A my to komentujemy rozpędzając machinę dalej.
Poprawka - nie "dalej" a "bardziej"
cicho sza..żadnych komentarzy, puścimy jubilera z torbami.
naprawdę sądzi Pan, że my tu jakąkolwiek machinę w związku z "tym", czyli FTLOG, rozpędzamy? :-)
a jeśli nawet tak, to b.dobrze - to pierwsze arcydzieło XXI wieku
Hmmm... z Sanalem można dyskutować, czy to O.K., czy nie, choć się pewnie Krytykant szanowny oburzy na te słowa... ;) ale co do powyższej wypowiedzi... i tej całkiem i tuż tuż, ;) nie ma się co kłucić... Czaszka przetrwała jako symbol przemijania wszelkie odejścia od reigii, jak niewiele innych wyobrażeń, zawsze mówi dosadnie, i choć możemy(ja też), czynić kolejne odsłony malarskie tematyki vanitas czy memento... to to jest, trzeba przyznać, k****, Coś. Mam tylko jedną smutną myśl... ile to niedługo będzie wariacji "na temat" z sesnsem tego dzieła... niezwiazanych... np., piesków, swinek, kółek, grzybów a-la atomowych, obrazków w końcu czy... innych popularnych ostatnio w sztuce zaangażowanej form, obklejonych klejnotami... miejmy nadzieję, że artyści zrozumieją, że dalej już nie ma sensu klejnotów naklejać, to Coś, to niepotrzebne snobom i bogaczom Coś... właściwie jest końcem i początkiem tej koncepcji, nie ma sensu naśladować bezmyslnie metody, pozbawiając ją treści... a mówi się, że już nic nowego nie można wymyślić ;)
do Krytykanta:
Ależ ja nie powiedziałem, że to źle, ale dalej twierdzę, że komentowanie tekstu na temat tej pracy itd. to jest właśnie to, co Hirst chciał osiągnąć, a pójdzie to o wiele dalej, dlatego powiedziałem, że my to rozpędzamy, on pociągnął za dźwignię (wiem, niewybredne porównanie, ale już pozostanę przy tej machinie).
Tak czy inaczej, sądzę, że jest to wielkie dzieło, które będzie pewnym momentem zwrotnym, ale nabywca będzie frajerem, bo dzieło to samo w sobie stojąc w gablocie nie ma takiej wartości artystycznej, jak sam fakt jego ukazania się/okoliczności tego zdarzenia. Oczywiście posiadanie go jako właśnie "kamienia milowego" może być kuszące, ale nie za taką cenę...
a ja nie sądze, jaki kamień? ale może trzeba by taki kwadracik zamontować na stronie: kamień? sądze, nie sądze, nie mam zdania..a jakie by to przełomowe w odniesieniu do sztuki było..normalnie kamień milowy (chyba że już gdzieś jest, to z góry niedouczenie przepraszam).Ciekawe będzie za jakieś 2-3 lata sięgnąć do tych postów o kamieniach i arcydziełach.A może by jakieś zakłady porobić(to już nie kamień a stumilowe buty conajmniej i jaka ironia, jaki bunt jaki dystans)
do anonima:
Z pewnego powodu użyłem cudzysłowu. Oczywiście cudzysłów jest mały i drobny, można go nie zauważyć...
Tak jak i arcydzieła...
bombastyczny styl. z perspektywy nawet smieszne. ale docenic trzeba.
no właśnie, właśnie - docenić trzeba ;-)
pozdr
K
ale dlaczego trzeba?
bo jest dobre
Och kochany, ja nie pisalam o czaszce, ja pisalam o Tobie. Czaszka jest ok.
Na jedno wychodzi ;-)
Prześlij komentarz
<< Home