niedziela, kwietnia 22, 2007

Restauracja (reminiscencje bytomskie)

Twierdziłem i będę twierdzić, że polska sztuka znajduje się obecnie w momencie istotnego przewartościowania. Świetnym przyczynkiem do tego typu dywagacji jest publikacja Tekstyliów bis. Nie, nie jest to pozycja chybiona - istotny jest tu sam fakt podsumowania artystycznej aktywności roczników ’70 za sprawą opasłego tomiszcza (na rozmaitych polach, także sztuk plastycznych). Jak powiedział onegdaj Robert Tekieli, to my będziemy pisać encyklopedie. Rzecz jasna Tekieli miał na myśli pokolenie własne, a więc ludzi urodzonych w latach ’60 (sam Tekieli urodził się w roku 1961), a dodatkowo skupionych wokół bruLionu. Tekieli encyklopedii niewątpliwie nie napisał, jednak co do istoty się nie pomylił - stworzenie encyklopedii może „zdarzyć się” każdemu środowisku, a kiedy napisze ją „młode” pokolenie, to pokolenie „stare” może się cokolwiek zdziwić.

Tekstylia bis encyklopedią nie są (zgodnie z tytułem jest to słownik), co na niedawnej dyskusji w bytomskiej Kronice dość zgodnie ustalono. To jednak nieistotne, jest bowiem ów słownik przede wszystkim świadectwem artystycznej i intelektualnej wagi konkretnego pokolenia (rozumianego czysto biologicznie, nie chodzi mi o kolejne łatki serwowane przez domorosłych socjologów), a dokładniej - świadectwem owej wagi końca. I by być jeszcze bardziej precyzyjnym - końca wagi faktycznej, nie historycznej (ta niewątpliwie pozostanie). Czyli - jest pomnikiem.

Koniec nie oznacza tu bynajmniej klęski - nie jest to w ogóle, co pragnę podkreślić, termin wartościujący (na plus czy minus). To jedynie stwierdzenie faktu, który to, znowu, na wspomnianej prelekcji nie podlegał jakiejkolwiek polemice. Jednak pojawienie się tej książki jest, by powrócić do wstępu, świetnym i kolejnym przyczynkiem do dywagacji na temat przewartościowania polskiej sztuki. Po pierwsze zatem, odchodzą w niepamięć czasy Dzikiego Zachodu, czy raczej Wschodu. Rewolucja roczników ’70 była bowiem w tym względzie typową - oto do zagospodarowania czekała ziemia jałowa, choć z olbrzymim potencjałem i milionem wolnych działek. Kto bardziej pomysłowy i zdolny, ten wygrywał. Wszystko na wariackich papierach, każdy nowy, świeży, ludzie dopiero się obwąchują i zawiązują pierwsze przyjaźnie - a właśnie takie trwają najdłużej. Odwaga jest tu sowicie wynagradzana, zaś zdobyte na pustyni doświadczenia - nie do przecenienia. Potem wielu będzie chciało podważyć ten trud, mimo, że w czasach eksploatacji dziewiczych obszarów ledwo wystawali z kojca. To również typowe. W każdym razie - tego powtórzyć się nie da.

Jednak zgodnie z odwiecznym cyklem natury underground staje się mainstreamem i znów potrzebny jest nowy underground. Niedawni pionierzy są dziś stateczną klasyką i nic tego nie zmieni. Ludzie rewolucji pracują w instytucjach publicznych, prasie czy biznesie. Jednym słowem - cywilizujemy się, a polska sztuka upodabnia się do zachodniej. Czyli: rynek się w znacznym stopniu nasycił, a w każdym razie nie składa już z samych nisz. W latach ’90 można było dorobić się i na skarpetkach, i na komputerach, i na wirnikach do pralek, i na turystyce - dziś trzeba mocno się nagłowić, żeby znaleźć wolne pole. Na szczęście sztuka podporządkowana jest rynkowi o tyle tylko, o ile musi. Tu nowe rozdania następującą zgodnie z ruchem wskazówek biologicznego zegara - czyli nieubłaganie. Niemniej trzeba się o wiele bardziej, niż w złotych czasach postarać i namęczyć. Nawet nie bardziej - inaczej. Nie ma już tego cudownego - mniemam - uroku lekkiego niedopowiedzenia, szukania po omacku i pomyłek nie obarczonych konsekwencjami. Jednym słowem, skończył się punk, a zaczął kapitalizm - co i romantyczni pionierzy już chyba sobie nieźle przyswoili. Tym samym wspomniany na wstępie underground to już tylko pusta etykieta, lepiej powiedzieć: młodzi ambitni. Czekają nas raczej kariery typu ciężka praca, niż nagłe odkrycie roponośnych złóż. To w centrum, a z drugiej strony pozostaje eksploatacja terenów lokalnych - z dala od głównego szlaku, lecz mogących jeszcze kryć skarby.

Z niepowodzeniem spotka się zatem - twierdzę - wszelka próba naśladownictwa stylu pionierów. Dlatego ze sceptycyzmem patrzę w stronę kolejnych „niezależnych” galerii - szczególnie, gdy weryfikuję ich ofertę. Nazwiska: mniej zdolni od równiesników trzydziestokilkulatkowie, ciągle jeszcze paradujący z wyblakłą już nieco plakietką „młodzi”. Ostatnie zasoby pokolenia. To dla nich wielki powrót, często jedyne chwile chwały. Do tego młodzi, którzy zaczęli być może zbyt wcześnie, a teraz stoją w rozkroku - niby należą do pierwszej fali polskiej sztuki, ale przecież z racji metryki powinni się od niej radykalnie odróżniać. Niezłe czasem nowości w szatach absolutnej rewelacji. Plus seniorzy, łapią trzeci, a może i czwarty oddech. Czyli ciągły brak istotnej zmiany, nowe są tu tylko konfiguracje i interpretacje - no i prace, kolejne i kolejne prace.

Z kolei na przeciwległej szali znajduje się zjawisko, któremu polska sztuka również będzie musiała niebawem stawić czoła. To sklepy ze sztuką dla niepoznaki nazywane galeriami. Towar tej samej jakości, co niegdyś, tylko pałeczka z pomiędzy dwóch iksów przeskoczyła na ich prawą stronę - z XIX zrobiło się XXI. W obu przypadkach są to rzecz jasna podróbki - odpowiednio klasyki i sztuki najnowszej. Ulice Warszawy powolutku zaczynają przypominać te Berlina czy Paryża, a zatem jak grzyby po deszczu wyrastają galerie pozornie współczesne i independent. Ich właścicielom nie odbieram pasji, jednak cechuje je towar całkowicie drugorzędny, choć przedstawiany jako brat bliźniak towaru pustynnych pionierów. Znaczy - bez obciachu, młode, świeże i na poziomie, dodatkowo antykonsumpcyjne i krytyczne. Do wyboru, do koloru. Rekrutacja przebiega tu już na studiach, zaś ci, co nie malują jak Nacht, a dodatkowo byli za granicą i obejrzeli kilka numerów Art in America czy Parkettu mogą być pewni angażu. To jakości ikeowskie, ale i klient pragnący mieć coś nad kanapą także się zmienił - kolejny signum temporis. Ceny oczywiście nie będą niebotyczne - bo ceny, podkreślmy to raz jeszcze, są skutkiem, nie zaś przyczyną artystycznej jakości. Nie będą to jednak sumy skromne: kilka tysięcy przynajmniej, a jak rozpędzi się koniunktura - kilkanaście. Złotych, rzecz jasna. Będą i rytualne wędrówki na targi - choć pamiętajmy, że niejednemu psu na imię Burek. Czy może być lepsza oznaka naszego artystycznego akcesu do Europy?

Zatem prawdziwie nowa jakość (artystyczna, galeryjna bądź kuratorska) będzie miała niełatwo z kilku przynajmniej powodów. Z jednej strony - starzy wyjadacze podbijający bębenek kolejnymi wystawami typu „nowe prace Igreka” (tzw. new works), z drugiej - gracze hobbyści bez ciężaru merytorycznego, ale za to z rynkowym, i z trzeciej - instytucje, gdzie w sposób naturalny ulubionym słowem pozostaje „inercja”.

I tu pojawia się krytyka, której kryzys, co oczywiste, również jest znamieniem pokoleniowej zmiany warty. Krytyka bowiem istniała, zaś zanikła dlatego tylko, że nie ma już czego krytykować - bo nie będzie przecież krytykować samej siebie. W czasach przełomu należało zmienić nie tylko rzeczywistość (to jeszcze pół biedy), ale przede wszystkim język. Innymi słowy, było o co walczyć i do kogo mierzyć z colta. Dziś chwilowo nie ma, ale to tylko cisza przed burzą - stąd każdy głos krytyki brzmi doniośle, jak wystrzał na strzeżonym osiedlu. Do czego również doszliśmy w Bytomiu - i znowu bez głosów sprzeciwu, co chyba o czasach restauracji świadczy najlepiej.

To jednak sztuka, a nie polityka i Burbonowie nie muszą się martwić o głowy. Pozostaje im tylko z zaciekawieniem wypatrywać kolejnych rewolucjonistów. Wypatrywać - stojąc w oknie zdobytego gmachu, sącząc drinka i śmiejąc się z w duchu z długości kolejki (liczonej w latach, nie metrach), która ustawia się po obrazy niedawnego kumpla znad Wistula Grande. Każdy co najmniej kilka tysięcy. Euro.

Na ilustracji czasy pionierskie (warto kliknąć, by powiększyć).

Etykiety:

środa, kwietnia 18, 2007

Z punktu widzenia

W ostatnim poście próbowałem nakreślić proces rozcieńczania się krytyki i wynikły zeń zanik około artystycznej debaty. Czas zapytać, dlaczego krytyka jest w ogóle potrzebna? Czy z tego, że rodzi dyskusje, wynika tak naprawdę coś pozytywnego? Kto na jej rozkwicie/ rozkładzie traci, a kto zyskuje? Czy sztuka - a już na pewno artysta - nie może się bez niej po prostu obyć? Po co krytykować, skoro wszystko zweryfikuje czas?

Wydaje się, że najpełniejszą będzie odpowiedź krótka - na istnieniu krytyki zyskują wszyscy. Przy jednym zastrzeżeniu - wszyscy zyskują jedynie na istnieniu krytyki spolaryzowanej, żywej, różnorodnej.

Zyskuje artysta
Załóżmy, że żywot kiepskiego polskiego artysty jest żywotem kiepskim. Kilka krzyżyków na karku, imanie się prac niekoniecznie będących tymi wymarzonymi, niecierpliwe oczekiwanie na kolejną, raczej zbiorową, niż indywidualną wystawę w mniej lub bardziej marginalnej placówce, zaś gdy ta już zaistnieje - przykładanie do niej nadmiernej wagi. W końcu zgorzknienie i narzekanie na los marny. Oczywiście całkowite niezrozumieniu głosów innych, niż echo własnych poglądów. Jednak kiepscy artyści nie biorą się znikąd.

Być może nazbyt ryzykowną byłaby teza, że artysta w głębi duszy wie, jaka jest wartość jego dzieł, jednak prawdopodobnie często ów wartość przeczuwa, a na pewno - myśli o niej. Nie przeczuwa jej natomiast w momencie, gdy nikt jego pracy nie analizuje, a jedynie referuje jej założenia. Wówczas artysta czyta to, co myśli - a to skutecznie tępi autokrytykę. Gdy mało jest krytyki, dużo jest pisania o sztuce. Każda niemal wystawa trafia na szpalty, nawet ta najmniej wartościowa. Każdy artysta jest artystą godnym wzmianki - nawet, gdy nim teoretycznie nie jest.

Gdyby istniała krytyka w rozmaitych jej formułach, zamiast nieistotnych tekścików o marginalnych twórcach, mielibyśmy twórcze spory, a w konsekwencji - klarowną hierarchię. Skorzystaliby na tym artyści zarówno dobrzy, nieźli, jak i nieudani. Nieudani - bo żyjąc w kulturze uczciwej acz ognistej polemiki częściej być może nachodziłaby ich refleksja odnośnie wartości własnych prac. Rozumieliby - a nie zawierzali - na czym polegają artystyczne jakości. Spostrzegliby, dlaczego inni artyści są od nich zamożniejsi, popularniejsi, a przede wszystkim - tak, a nie inaczej usytuowani w artystycznej skali. Nadto artyści traktowani jak ludzie dorośli, nie zaś dzieci - a zatem artyści krytykowani i do krytyki przyzwyczajeni - nie reagowaliby na inne, niż własne zdanie płaczem i tupaniem nóżkami. A traktowanie ludzi dorosłych poważnie zaletą wydaje się być z definicji. Także - traktowanie poważnie artystów miernych, a więc delikatne im o owej mierności napomykanie. Obłe recenzje to przyczynek do złudzeń głównie dla tych artystów, których zmiana fachu nie doprowadziłaby do krachu współczesnej kultury.

Gdyby krytyka była czymś naturalnym, artysta nie traktowałby jej jako ataku, złośliwości i czepiactwa. Wsłuchałby się w krytyczny głos i wyciągnął zeń wnioski bez ujmy dla własnego ego. Miałby dodatkowo kilka stanowisk i wedle uznania - zaś w głębi duszy wedle najszczerszego przekonania - przekonałby się do któregoś z nich. Artysta niezły, wahający się, zyskałby tylko na ostrej dyskusji krytyków - nigdy na relacji z własnej wystawy. Gdyby istniała krytyka, artyści zrozumieliby, że jest ona dla nich, a nie przeciwko nim.

Zyskaliby również artyści najlepsi. Przestaliby wstydzić się swoich zarobków i sukcesów - czy raczej: tłumaczyć się z nich na każdym kroku. Dziennikarze nie musieliby o nie nawet pytać - z racji istnienia krytyki każdy wiedziałby, dlaczego ten i ów uznani są nie tylko w Polsce. Artysta wybitny mógłby więc skupić się na swojej wybitności i opowiadać nam o artystycznych koncepcjach, a nie frustracjach wynikających z braku krytyki, a zatem ze stanu, gdzie nie wiadomo, dlaczego jest on uznawany za wielkiego, podczas gdy ktoś inny - nie. Wszak wypytywanie o finanse jest wysoce nieeleganckie - gdyby istniała krytyka, artysta mógłby zostać z nimi i wszelkimi wynikającymi z wysokich cen jego prac problemami sam na sam. Gdyby poczuł się nadto zamożny, gdyby poczuł się z tej racji niemoralnie - rozdałby wszystko, a dziennikarzom opowiadał o nowych pomysłach i własnej hojności.

Wróćmy do naszego artysty ze wstępu. Brak krytyki to niewątpliwie świetne - choć rzecz jasna nie jedyne - podglebie dla takich biografii.

Zyskuje widz
Kiedy nie ma krytyki, bywalec galerii i czytelnik specjalistycznej bądź popularnej prasy musi czuć się nieswojo. Ściśle: musi czuć się niepotrzebnym elementem oglądanej z boku układanki - elementem doń niepasującym. Ostatnim i nieco zardzewiałym ogniwem artystycznego łańcucha. Co najmniej - maluczkim spoglądającym na Olimp artystów, kuratorów i krytyków.

Kiedy nie ma krytyki, to nie ma dyskusji, a kiedy nie ma dyskusji, to widz - podobnie, jak artysta - musi wierzyć na słowo. Kiedy krytyk nie krytykuje, a relacjonuje, to w istocie traktuje on czytelnika/ widza jako istotę cokolwiek naiwną. Zakłada, że ten raczej nie myśli, no i nie zna się na sztuce. Krytyk (a w istocie protokolant) myli się tylko co do pierwszego - widz/ czytelnik myśli, jednak faktycznie nie zna się na sztuce tak dobrze, jak on. Dlatego nie poparta argumentami relacja w najlepszym wypadku go znudzi - a na pewno nie pobudzi.

Gdyby spolaryzowana krytyka istniała, widz prędzej wyrobiłby sobie zdanie, niż czytając to samo na ulotce w galerii, w wywiadzie z artystą i w recenzji. Widz zacząłby współtworzyć scenę artystyczną, zajmować czytelne stanowisko, zgadzać się lub nie, brać udział w debacie - niechby czytając gazetę, niechby kupując bilet. Gdyby istniała krytyka, wiedziałby, dlaczego ten, a nie inny artysta jest uznany (i bogaty, co także, przyznajmy, bywa zajmujące), nie emocjonowałoby go to tak, jak teraz - a przynajmniej nie w tak negatywnym sensie.

Nawet traktując sztukę mniej poważnie - jako pewną formę rozrywki - widz lepiej by się bawił przy istnieniu krytyki, niż bez niej. Bardziej zajmowałby go polemiki krytyków, niż urzędowe notki. Chętniej chadzałby do galerii - by skonfrontować kilka stanowisk i wypracować swoje. Jednak relacje z wystaw nie są dla czytelnika - dziś są one dla artysty i tychże autora. Widz ma przyjmować do wiadomości, iść, oglądać i się zgadzać - co poniektórzy zwą popularyzacją sztuki wśród laików.

I jeszcze pragmatycznie rzecz ujmując - młody widz, który dzięki rozbudowanej krytyce sztukę rozumie inaczej, niż walka sitw i małych interesów, w przyszłości w sztukę chętniej zainwestuje - a na pewno nie zaneguje jej z założenia. Narzekamy na rodaków, że sztuki nie rozumieją i w niej nie partycypują, że prędzej obleją drzwi galerii farbą, niż je przekroczą. Łatwo powiedzieć, że to wina tylko i wyłącznie ich ciemnoty. Gdyby jednak istniała krytyka, istniałby i świadomy, krytyczny, wyrobiony widz. Dziś przyjmuje on mentalną papkę, a to słabo świadczy po pierwsze o karmiących.

Zyskują krytycy et consortes
Nie bądźmy skromni - na istnieniu krytyki zyskują wszyscy ludzie zajmujący się sztuką. Gdyby istniała krytyka, nie musieliby oni dawać upustu tłumionym emocjom na internetowych forach i w blogowych komentarzach - to znaczy: nie tylko tam. Na słowa krytyki nie reagowaliby obrażaniem się godnym czterolatka, a repliką. Przy mnogości krytycznych postaw krytyka nie byłaby traktowana personalnie, zaś poszczególne osoby nie trawiłby czasu na ustalanie tego oczywistego zdawałoby się faktu. Krytyka byłaby publiczna, a nie tylko kuluarowa. Dzięki temu każdy wiedziałby, co tak naprawdę o danej artystycznej/ kuratorskiej propozycji jego kolega/ koleżanka sądzi. Dziennikarz pisałby niezakłócone własnym zdaniem relacje z wystaw, a krytyk by krytykował. Wszystko byłoby bardziej transparentne, a na pewno zdrowsze. Krytyka jest jak świeże powietrze wpadające do zatęchłego pokoju.

Krytycy na istnieniu krytyki zyskaliby rzecz jasna szczególnie - i nie chodzi tylko o apanaże. Bo krytyka powinna być początkiem, zalążkiem - przyczynkiem do dyskusji, publicznej polemiki, a w rezultacie formowania nowych wniosków i klarowania się stanowisk. Kiedy krytyki nie ma, wszyscy udają: słabi artyści dobrych, dobrzy - wielbłądy, ludzie sztuki - świętoszków, zaś widz czuje się zdezorientowany - jeśli nie oszukany.

Artysta, widz i krytyk zyskują jedno jeszcze - ich mózgi zaczynają dzięki krytyce szybciej pracować. I zgoła okazuje się, że nie wszystko jest takie oczywiste, proste i wygodne. Krytyka polityczna pochwaliła antagonizm już jakiś czas temu. Kiedy zrobi to krytyka artystyczna?

Etykiety:

piątek, kwietnia 13, 2007

Polska komedia

Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate


W zeszłym roku hucznie i obficie obchodzono czterechsetną rocznicę urodzin Rembrandta. Jako, że byłem wówczas w Holandii, obejrzałem, jak to się mówi, „wszystkie obrazy” tego malarza. Nudne, ciężkie i bez polotu - niemal bez wyjątku. Wolę choćby Pontorma, Tintoretta czy Courbeta. Nie wspominając o mistrzach dwudziestowiecznych.

Nie zmienia to bynajmniej faktu, że Rembrandt był tytanem malarstwa - geniuszem. Ja tego nie przypuszczam, ja to wiem. Wiem to, ponieważ ten czy ów artysta zapisuje się w historii (sztuki) z bardzo konkretnych powodów. Wiem to, ponieważ w wypadku Rembrandta owe powody drobiazgowo, wielokrotnie i na wszelkie strony wyłuszczono. I choć nie znam ich wszystkich, to wiem, że powodem pierwszym jest to, iż malował i myślał o malarskich przedstawieniach tak, jak nikt wcześniej. Wie to każdy, a nawet jeśli nie, to przypuszcza zapewne, że Rembrandta nie wyniesiono na piedestał przez przypadek, w skutek czyjegoś kaprysu czy jakiegoś odgórnego dekretu – a w skutek tego, że na tle innych artystów swojego czasu pozostawał absolutnie wyjątkową indywidualnością. Innymi słowy, nikt nie zostaje okrzyknięty geniuszem z powodu całkowitej przeciętności na tle mu współczesnych - przeciwnie.

Doskonale wiem zatem, dlaczego Rembrandt był wielki, choć może mi się jego malarstwo nie podobać – i tak w istocie jest. Zarazem moje estetyczne preferencje nie mogą grać epizodycznej niechby roli przy wydawaniu sądów na temat tego czy innego autora – tu liczyć się może jedynie faktyczne znaczenie, jakie jego dzieło posiada na tej płaszczyźnie ludzkiej aktywności, którą zwiemy sztuką. Nieważne, czy tyczy to dzieła powstałego czterysta, czy dziesięć lat temu.

Zaś w Polsce - jest oczywiście na odwrót.

Relacjonizm krytyczny. Skutek: zanik krytyki.
Polska krytyka relacjonuje. Zamiast porównywać, analizować, poddawać w wątpliwość i wyciągać wnioski - relacjonuje. I nic już nie jest takie same. Krytyka nie tłumaczy, dlaczego to czy inne dzieło jest wartościowe w kontekście dzieł minionych i współczesnych. Krytyka tłumaczy jedynie, dlaczego artysta zrobił to, co zrobił. W takim ujęciu twórca funkcjonuje już nie tylko w próżni epoki czy dekady, ale także twórczości kilku nieodległych mu metrykalnie artystów, nadto granic kraju, a czasem i województwa. Krytyk nie stoi w poprzek, lecz w szeregu. Krytyk nie przeszkadza.

Tym samym krytyce niepotrzebne są krytyczne narzędzia, a jedynie jak najlepsza metoda relacjonowania stanowiska artysty. Tu niezastąpione jest coś, co można określić mianem autoegzegezy. Jest to twór szczególny, a mianowicie niepodległy dyskusji opis własnej koncepcji. Zawiera wszelkie niezbędne informacje - mówi przede wszystkim, dlaczego powstało dane dzieło (wystawa) i co oznacza każdy jego (jej) element. Wszak artysta (kurator) najlepiej wie, co zrobił. Dla krytyka to zbawienie, bowiem dzięki temu nie popełni błędu. Przekaz pozostanie doskonale transparentny. To, co głosi artysta (kurator) - niechybnie przekaże krytyk. Polski krytyk stanowi bowiem z artystą (kuratorem) zespól naczyń połączonych. Przestarzała teoria mówi, że te figury winny pracować w różnych laboratoriach i za sprawą argumentów nawzajem kwestionować swe doświadczenia - ku wypracowaniu jak najlepszej formuły.

W rzeczywistości, gdzie krytyka nie istnieje, widz nie wie - widz czuje. Czy raczej - ma czuć. Jednak w istocie widz nie tyle czuje, co wierzy. Ściśle: wierzy w to, że ten czy ów, który para się zostawianiem śladów za pomocą pewnych narzędzi na pewnej płaszczyźnie, czy też wnoszeniem pewnych przedmiotów do pewnej przestrzeni z białymi ścianami – to artysta.

Zanik krytyki. Skutek: rdzewieją narzędzia.
Jeśli krytyka stygnie, to popadają w zapomnienie jej naturalnie przyrodzone właściwości - jej narzędzia. Jeśli krytyka zamienia się w sprawozdawstwo, to każda inna jej formuła jawi się agresją, czynnością nie na miejscu,
nieomal faux pas. Wiara i czucie wykluczają wszelką polemikę. Odczucia dyskusji nie podlegają.

Ironia jest więc w polskiej krytyce wysoce niewskazana, przytyk - nie na miejscu, hiperbola - strach pomyśleć, kpina - surowo wzbroniona, zaś argumentacja inna, niż powtarzająca argumentację artysty - nie do przyjęcia. Prawdziwie niedopuszczalne jest ich wymieszanie, bowiem u czytelnika i ewentualnego adresata recenzji powoduje ono dezorientację. Nie wiadomo wówczas, po co w ogóle taki tekst powstał - po co w ogóle kogoś krytykować, przecież to takie niemiłe, no i raczej nie na miejscu. Trzeba być doprawdy źle chowanym, by wskazać, że dany artystyczny wytwór jest na mentalnym poziomie trzynastolatka, że to, co proponuje artysta proponował już legion, że to, co mówi, nie stanowi żadnej rewelacji.

Reakcją na felieton staje się więc wytykanie nieistotnych szczegółów - podczas gdy sensy buduje się tu wyolbrzymionymi ogólnikami z zasadniczą tezą w tle. Z kolei w odpowiedzi na merytoryczny esej miast argumentów dostajemy ogólniki tak odległe od sedna, że wszelka dyskusja traci sens.

Rdzewieją narzędzia. Skutek: brak dyskusji.
Jeśli relacja zastępuje logikę wywodu, jeśli krytyka jawi się czynnością nie na miejscu - to nie ma też dyskusji. Znika tym samym zależność (niegdyś) zasadnicza: krytyk krytykuje to, co artysta sprokuruje. A dalej - inni krytycy krytykują dany sąd. Jeszcze inni go bronią. Kolejni starają się wypośrodkować sporne racje. Polemizują. Jednak w rzeczywistości, gdzie krytyk to jest kamerdyner artysty - polemiki nie ma, bo i być nie ma prawa. Pozostaje oparta na relacjonowaniu „krytyka”.

Krytyk to pewien gatunek, żywi się między innymi wymianą zdań. Im bogatszy bukiet, tym krytyk zdrowszy. Tak, jak występuje zwierzę medialne, polityczne czy sceniczne, tak istnieje zwierzę krytyczne. Zaś w Polsce - jest oczywiście na odwrót. Krytyk to gatunek na wyginięciu. Pokaźne egzemplarze zamieniły się w piszczące myszki, które na frazę grubszą, niż zdanie pojedyncze oznajmujące reagują paniką. Być może dlatego, że brakuje im paszy - polaryzacji poglądów, intelektualnego fermentu, rozmaitości stanowisk. Ta smutna przypadłość może niestety dopaść także zwierzaki wielce dla stadka zasłużone.

Myszki mają pazurki to i drapią - raczej bezmyślnie, insynuacją. Wszak każde zakłócenie bezstronnej relacji jawi się agresją, a wówczas logika ustępuje miejsce emocji. Więc i emocjonalne są reakcje: tropi się spiski, koterie, kliki - kiedy temat jest zupełnie inny. I dyskusja utyka, grzęźnie, choć nawet się nie narodziła. Dyskutanci tracą czas i energię na odpieranie bezsensownych zarzutów i tłumaczenie, że cudzysłów czasem jest wirtualny - niemniej istnieje. Wskazywanie palcem - oto zajęcie dzisiejszych dyskutantów. Pogawędkę kończy rytualne zawieszenie broni, a temat jak stał nietknięty - tak stoi.

Dyskusja ze sztuką w tle ciągle zbyt często zamienia się w wycieczki osobiste, a przynajmniej o nie zahacza. Zdanie odrębne - to pewnikiem odrębna koteria, a nie godne przemyślenia stanowisko. To wróg. To dlatego skrytykowani oburzają się za sam fakt skrytykowania, nie zaś jego powód. To dlatego nie przystępują do riposty z błyskiem w oku i uśmiechem, lecz ze wzburzeniem i arsenałem pustych frazesów. Wychudzone zwierzątka nie zacierają łapek na myśl o krwistej dyskusji, bo są zbyt osłabione - żywią się tylko mową trawą.

W polskiej krytyce aberracją jest sama krytyka. Stąd brak merytorycznych polemik, a nadmiar reakcji impulsywnych, całkowicie oddalonych od sedna.

Brak dyskusji. Skutek: marazm.
Kiedy wszyscy mówią szeptem, normalny tembr głosu jawi się krzykiem. Zakłóca harmonię. Psuje misternie poskładaną konstrukcję. W polskiej sztuce wszystko ma swoje miejsce, wszystko do siebie pasuje. Wystawy są kompletne. Dzieła - co najmniej interesujące. Teksty opisujące te perły - perfekcyjne, bez żadnych uchybień. Kuratorskie wybory - trafne. Nowe talenta - naprawdę świetne. Pomyłka - nie występuje. W tym świecie ideału krytyka jest niepotrzebna, to jak skaza na lśniącej powierzchni. Krytyka nie występuje tu nawet w myślach, a kiedy się przez przypadek pojawi, to zupełnie nie wiadomo co z nią począć. Oblężona twierdza ma się natomiast dobrze.

Logika jest krucha, przebija się powoli, jest ekskluzywna. Relacja jest jak mentalny taran, niezakłócona wątpliwością rwie do przodu. Trafia do każdego, a w szczególności do odbiorcy od kilku lat żyjącego na krytycznej pustyni. Relacja stosuje emocjonalny szantaż, bo każde jej zakłócenie wydaje się być gwałtem. Przy jej dominacji krytyka jest odbierana jako atak: na adresata, na promotora adresata, na samą sztukę, na region geograficzny, intelektualną bądź istniejącą fizycznie szkołę, na te, a nie inne galerie. Jest odbierana jako wszystko, tylko nie to, co znaczy.

Jednak bezzębna, rozmieniona na drobne krytyka to dla sztuki zwyrodnienie, a nie stan naturalny. Co najważniejsze, jednym z efektów braku polemiki jest ulatujące ze sztuki powietrze. Bez krytyki sztuka jest nudna - tak jak nudna jest każda jednia. Bez krytyki kombinaty produkują kolejne wystawy, te zaś zmieniają się w papkę, zlewają ze sobą tak, że nie wiadomo właściwie czy ich odwiedzanie ma jakikolwiek sens - poza rytuałem.

Na ilustracjach (od góry):
1.Rembrandt
Harmenszoon van Rijn, Klaps (La Main Chaude), 1628
2.Rembrandt
Harmenszoon van Rijn, Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem, 1638

Etykiety:

wtorek, kwietnia 10, 2007

Zapraszam do Bytomia

W najbliższa sobotę (14 kwietnia) zapraszam do bytomskiej Kroniki na godzinę 17:00.

Z okazji wydania Tekstyliów Bis odbędzie się tam dyskusja o młodej polskiej sztuce. Rozmawiać będą Małgorzata Tatar (krytyczka, kuratorka, redaktorka działu Sztuka w Tekstyliach Bis, Stach Ruksza (kurator, krytyk i historyk sztuki), Stach Szabłowski (CSW, Dziennik, Zwierciadło) lub (w różnych miejscach różne info) Marcin Krasny (CSW) oraz niżej podpisany. Moderuje Sebastian Cichocki.

Poza tym pokaz najnowszej polskiej animacji według wyboru i z prelekcją Mariusza Frukacza oraz koncert 3 Boys Move w składzie Marcin Cecko, Jan Dravnel i Piotr Głowacki.

Etykiety:

poniedziałek, kwietnia 02, 2007

Pół roku

Nie mam chwilowo kompletnie czasu, a tu minęło pół roku od startu Krytykanta i należy się Państwu jubileuszowy wpis. Pojawi się jeszcze w tym tygodniu, a na razie krótki raport. Licząc od grudnia włącznie - kiedy to zaczął bić licznik - odnotowałem blisko 35 000 wejść, w tym ponad 10 000 w samym marcu. Nie wiem czy to dużo, dla mnie bardzo - za co Przemiłym Czytelnikom, Nieocenionym Artystom i Wielce Szacownym Komentatorom serdecznie dziękuję. Mam nadzieję, że przez te pół roku chociaż kilkoro z Państwa zaczęło poddawać w wątpliwość to, co ogląda i to, co czyta - nie wyłączając tekstów mnie samego. Jeśli tak, to bardzo dobrze, bo wyrazistość dyskusji oraz polaryzacja stanowisk to dla polskiej sztuki ciągle towary deficytowe. Raz jeszcze dzięki za aktywność i niezmiennie zapraszam do krytycznej lektury. Tymczasem dla wygody Szanownych Państwa (i swojej, nie ukrywajmy, też) wprowadzam podział postów, także w archiwum. Odświeżyłem nadto motto - nie wyrzekając się rzecz jasna treści poprzedniego. Mam także nadzieję, że po występach Wojtka NYC i Marcina z Hypergogo będzie więcej tekstów gościnnych. Przy okazji dziękuję im bardzo, że poświęcili mi czas i swoimi tekstami wzbogacili zawartość Krytykanta.

Cóż jeszcze? Ukazał się kwietniowy Art&Business, a w nim mój felieton. Ponadto w darmowym magazynie Reporter znajdą Państwo artykuł Adriana Chorębały o niniejszym blogu. Wprawdzie dowiedziałem się z niego, że jestem „niezbyt lubiany w artystowskim światku”, ale niechybnie musi być to pomyłka - kontaktów z owym mitycznym środowiskiem raczej nie odnotowałem, więc zapewne chodziło o antypatię do moich tekstów. W każdym razie miło wiedzieć, że Państwo intensywnie o mnie myślą. Reporter leży w lokalach w Warszawie (między innymi Balsam, CDQ, Chłodna 25), Krakowie (Bunkier Cafe, Alchemia), Bytomiu (Kronika, Jazz Club Fantom), Katowicach (Cogitatur, Dekadencja), Wrocławiu (Ośrodek Działań Artystycznych Firlej) i Poznaniu (SQ Klub). Z tego miejsca raz jeszcze dzięki autorowi za ten tekst.

I na zakończenie zapraszam do obejrzenia filmu mojego Szanownego Kolegi Tymoteusza Borowskiego, który od pół roku niestrudzenie i bezinteresownie pomaga mi w pokonywaniu kolejnych przeszkód stawianych przez HTML. Pomyślałem, że dzieło Tymka uświetni ten mały jubileusz, a On się dobrodusznie zgodził. Za co mu - a przede wszystkim za pomoc techniczną - oczywiście serdecznie dziękuję. I to już ostatnie podzięki na dziś. Pozdrawiam.


Etykiety: