Restauracja (reminiscencje bytomskie)
Tekstylia bis encyklopedią nie są (zgodnie z tytułem jest to słownik), co na niedawnej dyskusji w bytomskiej Kronice dość zgodnie ustalono. To jednak nieistotne, jest bowiem ów słownik przede wszystkim świadectwem artystycznej i intelektualnej wagi konkretnego pokolenia (rozumianego czysto biologicznie, nie chodzi mi o kolejne łatki serwowane przez domorosłych socjologów), a dokładniej - świadectwem owej wagi końca. I by być jeszcze bardziej precyzyjnym - końca wagi faktycznej, nie historycznej (ta niewątpliwie pozostanie). Czyli - jest pomnikiem.
Koniec nie oznacza tu bynajmniej klęski - nie jest to w ogóle, co pragnę podkreślić, termin wartościujący (na plus czy minus). To jedynie stwierdzenie faktu, który to, znowu, na wspomnianej prelekcji nie podlegał jakiejkolwiek polemice. Jednak pojawienie się tej książki jest, by powrócić do wstępu, świetnym i kolejnym przyczynkiem do dywagacji na temat przewartościowania polskiej sztuki. Po pierwsze zatem, odchodzą w niepamięć czasy Dzikiego Zachodu, czy raczej Wschodu. Rewolucja roczników ’70 była bowiem w tym względzie typową - oto do zagospodarowania czekała ziemia jałowa, choć z olbrzymim potencjałem i milionem wolnych działek. Kto bardziej pomysłowy i zdolny, ten wygrywał. Wszystko na wariackich papierach, każdy nowy, świeży, ludzie dopiero się obwąchują i zawiązują pierwsze przyjaźnie - a właśnie takie trwają najdłużej. Odwaga jest tu sowicie wynagradzana, zaś zdobyte na pustyni doświadczenia - nie do przecenienia. Potem wielu będzie chciało podważyć ten trud, mimo, że w czasach eksploatacji dziewiczych obszarów ledwo wystawali z kojca. To również typowe. W każdym razie - tego powtórzyć się nie da.
Jednak zgodnie z odwiecznym cyklem natury underground staje się mainstreamem i znów potrzebny jest nowy underground. Niedawni pionierzy są dziś stateczną klasyką i nic tego nie zmieni. Ludzie rewolucji pracują w instytucjach publicznych, prasie czy biznesie. Jednym słowem - cywilizujemy się, a polska sztuka upodabnia się do zachodniej. Czyli: rynek się w znacznym stopniu nasycił, a w każdym razie nie składa już z samych nisz. W latach ’90 można było dorobić się i na skarpetkach, i na komputerach, i na wirnikach do pralek, i na turystyce - dziś trzeba mocno się nagłowić, żeby znaleźć wolne pole. Na szczęście sztuka podporządkowana jest rynkowi o tyle tylko, o ile musi. Tu nowe rozdania następującą zgodnie z ruchem wskazówek biologicznego zegara - czyli nieubłaganie. Niemniej trzeba się o wiele bardziej, niż w złotych czasach postarać i namęczyć. Nawet nie bardziej - inaczej. Nie ma już tego cudownego - mniemam - uroku lekkiego niedopowiedzenia, szukania po omacku i pomyłek nie obarczonych konsekwencjami. Jednym słowem, skończył się punk, a zaczął kapitalizm - co i romantyczni pionierzy już chyba sobie nieźle przyswoili. Tym samym wspomniany na wstępie underground to już tylko pusta etykieta, lepiej powiedzieć: młodzi ambitni. Czekają nas raczej kariery typu ciężka praca, niż nagłe odkrycie roponośnych złóż. To w centrum, a z drugiej strony pozostaje eksploatacja terenów lokalnych - z dala od głównego szlaku, lecz mogących jeszcze kryć skarby.
Z niepowodzeniem spotka się zatem - twierdzę - wszelka próba naśladownictwa stylu pionierów. Dlatego ze sceptycyzmem patrzę w stronę kolejnych „niezależnych” galerii - szczególnie, gdy weryfikuję ich ofertę. Nazwiska: mniej zdolni od równiesników trzydziestokilkulatkowie, ciągle jeszcze paradujący z wyblakłą już nieco plakietką „młodzi”. Ostatnie zasoby pokolenia. To dla nich wielki powrót, często jedyne chwile chwały. Do tego młodzi, którzy zaczęli być może zbyt wcześnie, a teraz stoją w rozkroku - niby należą do pierwszej fali polskiej sztuki, ale przecież z racji metryki powinni się od niej radykalnie odróżniać. Niezłe czasem nowości w szatach absolutnej rewelacji. Plus seniorzy, łapią trzeci, a może i czwarty oddech. Czyli ciągły brak istotnej zmiany, nowe są tu tylko konfiguracje i interpretacje - no i prace, kolejne i kolejne prace.
Z kolei na przeciwległej szali znajduje się zjawisko, któremu polska sztuka również będzie musiała niebawem stawić czoła. To sklepy ze sztuką dla niepoznaki nazywane galeriami. Towar tej samej jakości, co niegdyś, tylko pałeczka z pomiędzy dwóch iksów przeskoczyła na ich prawą stronę - z XIX zrobiło się XXI. W obu przypadkach są to rzecz jasna podróbki - odpowiednio klasyki i sztuki najnowszej. Ulice Warszawy powolutku zaczynają przypominać te Berlina czy Paryża, a zatem jak grzyby po deszczu wyrastają galerie pozornie współczesne i independent. Ich właścicielom nie odbieram pasji, jednak cechuje je towar całkowicie drugorzędny, choć przedstawiany jako brat bliźniak towaru pustynnych pionierów. Znaczy - bez obciachu, młode, świeże i na poziomie, dodatkowo antykonsumpcyjne i krytyczne. Do wyboru, do koloru. Rekrutacja przebiega tu już na studiach, zaś ci, co nie malują jak Nacht, a dodatkowo byli za granicą i obejrzeli kilka numerów Art in America czy Parkettu mogą być pewni angażu. To jakości ikeowskie, ale i klient pragnący mieć coś nad kanapą także się zmienił - kolejny signum temporis. Ceny oczywiście nie będą niebotyczne - bo ceny, podkreślmy to raz jeszcze, są skutkiem, nie zaś przyczyną artystycznej jakości. Nie będą to jednak sumy skromne: kilka tysięcy przynajmniej, a jak rozpędzi się koniunktura - kilkanaście. Złotych, rzecz jasna. Będą i rytualne wędrówki na targi - choć pamiętajmy, że niejednemu psu na imię Burek. Czy może być lepsza oznaka naszego artystycznego akcesu do Europy?
Zatem prawdziwie nowa jakość (artystyczna, galeryjna bądź kuratorska) będzie miała niełatwo z kilku przynajmniej powodów. Z jednej strony - starzy wyjadacze podbijający bębenek kolejnymi wystawami typu „nowe prace Igreka” (tzw. new works), z drugiej - gracze hobbyści bez ciężaru merytorycznego, ale za to z rynkowym, i z trzeciej - instytucje, gdzie w sposób naturalny ulubionym słowem pozostaje „inercja”.
I tu pojawia się krytyka, której kryzys, co oczywiste, również jest znamieniem pokoleniowej zmiany warty. Krytyka bowiem istniała, zaś zanikła dlatego tylko, że nie ma już czego krytykować - bo nie będzie przecież krytykować samej siebie. W czasach przełomu należało zmienić nie tylko rzeczywistość (to jeszcze pół biedy), ale przede wszystkim język. Innymi słowy, było o co walczyć i do kogo mierzyć z colta. Dziś chwilowo nie ma, ale to tylko cisza przed burzą - stąd każdy głos krytyki brzmi doniośle, jak wystrzał na strzeżonym osiedlu. Do czego również doszliśmy w Bytomiu - i znowu bez głosów sprzeciwu, co chyba o czasach restauracji świadczy najlepiej.
To jednak sztuka, a nie polityka i Burbonowie nie muszą się martwić o głowy. Pozostaje im tylko z zaciekawieniem wypatrywać kolejnych rewolucjonistów. Wypatrywać - stojąc w oknie zdobytego gmachu, sącząc drinka i śmiejąc się z w duchu z długości kolejki (liczonej w latach, nie metrach), która ustawia się po obrazy niedawnego kumpla znad Wistula Grande. Każdy co najmniej kilka tysięcy. Euro.
Na ilustracji czasy pionierskie (warto kliknąć, by powiększyć).
Etykiety: Generalia