środa, lutego 28, 2007

Mamy Gehry'ego!

Nie jest tak źle. Na polski rynek wchodzi właśnie chluba marki „Wyborowa” - Wyborowa Exquisite. Butelkę zaprojektował nie kto inny, jak sam Frank O’ Gehry, laureat Nagrody Pritzkera za rok 1989. Nie ukrywam, że wjeżdżamy do Polski na fali sukcesu - mówi Andrzej Szumowski, wiceprezes zarządu Wyborowej SA.

No i mamy dekonstruktywizm, nie ma się co czepiać. Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle - po polsku. Tego, na co liczyliśmy nie ma - ale flaszka jest. Czas już chyba kończyć ten serial o MSN. Niech się toczy. Przy okazji jubileusz - 50 post. Na zdrowie.

A jednak serialu ciąg dalszy:
Adam Szymczyk broni projektu Kereza.

I jeszcze jeden odcinek: List otwarty Sebastiana Cichockiego.

Stanowisko w sprawie rezultatów konkursu na opracowanie koncepcji architektonicznej budynku Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Chciałbym wyrazić swoje poparcie dla projektu na opracowanie koncepcji architektonicznej Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie autorstwa studia Christian Kerez, Architekt ETH/SIA ze Szwajcarii. Zwycięski projekt został wyłoniony w demokratycznie przeprowadzonym konkursie. Nie są mi znane techniczne ani merytoryczne powody, dla których należałoby odstąpić od jego realizacji. Muzeum według wizji Christiana Kereza perfekcyjnie wpisałoby się w chaotyczną zabudowę wokół Pałacu Kultury i Nauki, porządkując ją swą minimalistyczną, surową bryłą. Budynek ten jest elastyczny, modyfikowalny, spełniający wymogi, jakie można postawić architekturze projektowanej dla potrzeb aktualnej sztuki. Z niepokojem przyjmuję zwłaszcza głosy krytyków sztuki, którzy dali ponieść się rozbuchanej wizji muzeum - symbolu, jego mniej lub bardziej politycznym celom, odsuwając na dalszy plan mającą wypełniać budynek sztukę. Bolesny jest fakt, że taka postawa (zwłaszcza zgłaszanie zastrzeżeń przez członków jury już po podpisaniu wyników konkursu) może mieć realny wpływ na ostateczną decyzję o odstąpieniu od realizacji projektu. Byłby to ogromny błąd dla polskiego środowiska artystycznego, którego być może nie będzie nam dane naprawić przez następne lata.

z poważaniem, Sebastian Cichocki dyrektor programowy Kroniki, kurator pawilonu polskiego na 52. Biennale Sztuki w Wenecji PS. Zajmuję głos jako osoba, która w 2006 roku została zaproszona w oficjalnym liście do wejścia w skład Rady Programowej MSN w Warszawie.

Update z 3 marca:

Relacja warszawskiej dyskusji z Kerezem. Ciekawa, bo niuansuje całą sytuację. Poza tym - merytoryczna, pokazuje jednak pewne niedociągnięcia (łagodnie mówiąc) w postępowaniu naszych notabli. I to właśnie "polskie piekło" było przedmiotem mojej - i nie tylko - krytyki, a nie tylko kwestie stricte estetyczne. Kerez jest spokojny, podkreśla, że można dyskutować, zastanawiać się, ulepszać. Broni bryły czystej, tłumaczy, dlaczego jest lepsza od "rzeźby" - właśnie w towarzystwie PKiN. Dziwi się polskim obyczajom dotyczących dyskusji na szczeblu publicznym.

Na ilustracji jedyne dzieło Franka O’ Gehry’ego na ziemiach polskich.

Etykiety:

Jeszcze MSN

Najnowsze wieści (za Radiem Zet i Dziennikiem) o MSN: Hanna Gronkiewicz - Waltz popiera projekt Kereza, wygląda więc na to, że starania Rady Programowej spełzły na razie na niczym. Projekt został wybrany przez jury składające się z wybitnych architektów i artystów. Rezygnacja oznaczałaby podważenie naszej wiarygodności i poważny uszczerbek dla wizerunku stolicy - powiedziała Gronkiewicz - Waltz.
Mania przyrównywania projektu Kereza do baraku czy supermarketu już nie dziwi. Zastanawiające jest natomiast nazywanie Kereza "kontrowersyjnym architektem" (Michał Pietrzak, Dziennik). Jeśli Kerez jest kontrowersyjny, to nie wiem kto nie jest. I jeszcze słowo o parterze MSN, który ma być oddany podmiotom komercyjnym. Nigdzie nie spotkałem się z takim rozwiązaniem i wydaje mi sie ono - łagodnie rzecz ujmując - kompletnie chybione. Podświadomie wmówiłem sobie, że idzie tu o zwyczajowe księgarnie, sklepy z gadżetami, może jakąś restaurację i nowoczesną salę konferencyjną do ewentualnego wynajmu. To w ten sposób muzea zarabiają na siebie - nie zaś udostępnianiem swoich przestrzeni sklepom z ubraniami. To kompletne pomieszanie porządków - jeśli miasto chce MSN, winno je finansować. Co nie zmienia faktu, że projekt Kereza jest dobry.

Update:

Podsumowanie
Doroty Jareckiej w GW

Etykiety:

poniedziałek, lutego 26, 2007

Bieżące

W nowym „Arteonie” mój obiecany od dawna tekst o twórczości Sasnala. Starałem się wyjść w nim naprzeciw fali niechęci wobec twórczości Tarnowianina - szczególnie zauważalnej w przestrzeni wirtualnej, na forach i blogach (w komentarzach). Wydaje mi się, że także i ta - jak każda - retoryka ślepej negacji (czasem zahaczająca niemalże o nienawiść) bierze się z niezrozumienia (niewiedzy). Oto trzeba wierzyć na słowo, że Sasnal jest wielki, bo i Sasnala w Polsce nie uwidzisz. Nie uwidzisz, więc nie zrozumiesz - i pozostają tylko kpiny z sum, za które idą jego obrazy.

W tym wypadku miłośnik sztuki jest jak w zamkniętym pokoju, gdzie przez okno obserwuje bujające się wahadłowo jabłko. Raz jabłko widać - raz nie. Czasem nie widać przez dwa lata, bo ktoś przytrzymał je za kadrem. Zatem w „Arteonie” starałem się wskazać kilka powodów, dla których „to właśnie on” - pokazać, że to nie przypadek, spisek, moda, rynkowa spekulacja, et cetera. To tekst skierowany do tak zwanych „ludzi interesujących się sztuką”, jednak nie do wąskiego grona, które bądź to za Sasnalem jeździ, bądź to jest na emigracji, bądź to jego sukces współtworzyło. To tekst skierowany do przeciętnego bywalcy galerii, który co rok, dwa obcuje z wyrwanymi z kontekstu pojedynczymi pracami i nijak nie może ułożyć z tego zbornej wizji.

Update MSN

SARP wydaje oświadczenie i dla odmiany akceptuje projekt Kereza. Przebłysk normalności.
Hypergogo
zastanawia się, jak można zrealizować projekt forsowany przez byłego dyrektora.
Dorota Jarecka
jest obiektywna.

Co z tego wynika? Chyba już tylko większy zamęt. Nie starajmy się tego zrozumieć.

Na ilustracji okładka "Arteonu" nr. 3/ 2007.

Etykiety:

sobota, lutego 24, 2007

...

W sumie to mi ręce opadają. Czy u nas nic nie da się zrobić bez stresu?

Stanowisko Rady Programowej Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w sprawie wyników konkursu na opracowanie koncepcji architektonicznej budynku Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

W dniu 24.02.2007 roku Rada uchwaliła co następuje:

Rada Programowa Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie przyjmuje do wiadomości, w pełni rozumie i popiera stanowisko dyrektora Tadeusza Zielniewicza, zmierzające do odstąpienia od realizacji projektu, który otrzymał I nagrodę w konkursie architektonicznym.

Rada Programowa opracowała i opublikowała szczegółowe założenia programowe i wynikające z nich rozwiązania funkcjonalne budynku, które zostały przyjęte przez Radę Muzeum oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Projekt Christiana Kereza neguje te założenia, a w konsekwencji nie pozwoli na zrealizowanie społecznej i strategicznej misji Muzeum.

Rada zwraca się do Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego z prośbą o podjęcie negocjacji z Prezydentem Warszawy w celu odstąpienia od realizacji tego projektu i mediację w sprawie przyjęcia innej koncepcji architektonicznej – takiej, która uzyska społeczną akceptację. Umożliwi to dyrekcji Muzeum kontynuację rozpoczętej misji.

Stanowisko zostało przyjęte przez wszystkich członków Rady przy jednym głosie sprzeciwu.

Mój komentarz:

Będzie krótki i treściwy.

Sprawa wygląda tak. Najpierw jest wielka szopka. Powołano międzynarodowe, naprawdę wybitne jury. Szumne wypowiedzi i zapowiedzi. Potem z powodu jakichś biurokratycznych uchybień anulowane zostają pierwsze wyniki konkursu. Skandal. Wstyd. Podejście drugie. Architekci pracują nad projektami - zakładam, że ciężko i z zaangażowaniem. W połowie lutego 2007 roku w demokratycznym (sic!) głosowaniu wygrywa Christian Kerez. Jego projekt zwykło przyrównywać się do supermarketu. Kerez jest nieco zdziwiony, ale wyrozumiały - w końcu to Polska i ascetyczna forma kojarzy się tu powszechnie z "brzydkimi i szarymi" budynkami socmodernizmu.

Kilka dni później dyrektor muzeum (nawiasem - co to za pomysł, żeby powoływać dyrekcję już teraz, a nie w drodze konkursu w momencie, gdy będą gotowe choćby tylko surowe przestrzenie wystawiennicze) składa dymisję i dyplomatycznie wzywa do bojkotu wyników. Kerez nie dowierza - przecież uczciwie wygrał. Pojawiają się głosy wparcia dla dyrektora. Rada Programowa popiera jego decyzję przy jednym głosie sprzeciwu. Kerez przeciera oczy ze zdumienia. Przecierają je niektórzy członkowie jury. Przecierają je również wszyscy naiwni, którzy myśleli, że wygrana w najbardziej prestiżowym polskim konkursie architektonicznym oznacza wygraną. Dołączają w końcu ci wszyscy, którzy myśleli, że wygrana w jakimkolwiek konkursie publicznym oznacza wygraną. Ci, którzy niedawno zwyciężyli w innych konkursach zastanawiają się, czy aby na pewno nikt nie odbierze im sukcesu, na który zapracowali. Obrońcy specyficznie rozumianej sprawiedliwości społecznej twierdzą, że demokracja to przestrzeń sporów i wyboru optymalnych rozwiązań. Zapominają o takiej drobnostce, jak przepisy, reguły gry, et cetera.

W publicznym oświadczeniu Rada Programowa zapowiada interwencję u konstytucyjnie wybranych władz Rzeczypospolitej Polskiej - Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy. Kerez jest smutny, w domu otwiera butelkę wina. Zastanawia się, w jakim kraju wygrał i wychodzi mu, że w kraju ręcznego sterowania demokratycznymi (tylko z nazwy) procedurami. Dzwoni do przyjaciół i opowiada im, że nie tylko partia rządząca jest tu kuriozalna, ale i część środowiska artystycznego. Odradza branie udziału w tutejszych konkursach. Lepiej do Moskwy, mówi, tam przynajmniej nie ma ograniczeń i zakulisowych gierek.

Ci, którzy krytykowali choćby tak zwaną „amnestię maturalną”, a teraz popierają „możliwość zmiany wyniku konkursu w drodze uczciwej debaty”, nie widzą w swoim postępowaniu sprzeczności - wszak to ich, a nie niczyja inna racja jest najważniejsza. Na tym polega demokracja. Polscy studenci architektury - ogólniej: młodzi ludzie - rozumieją, że nie liczy się talent i regulaminy konkursu, a pospolite ruszenie i klika kumpli obrażonych na rzeczywistość. Tak już musi być, myślą. Kerez budzi się rano i myśli, że to tylko zły sen. Niestety nie.

Na ilustracji Christian Kerez. Uśmiecha się jeszcze, bo nie zna polskich obyczajów w kwestii konkursów architektonicznych.

Etykiety:

piątek, lutego 23, 2007

MSN CD

Oto kolaż, który pojawił się na stronie hypergogo (kliknij, by powiększyć). Ciekawa kontra dla (nie) sławnego "kolażu z Carrefourem" (oto, jak hermetyczną debatę sprowadzić do sprzeczki przekupek), ciekawy, konkretny wpis i ciekawy, choć dopiero początkujący blog. To swoją drogą interesujące - do niedawna tak zwany "zwyczajny człowiek" oburzał się na architektoniczne ekstrawagancje, które "nie szanują przechodnia". Dziś odwrotnie, co dowodzi chyba, że dekonstruktywizm (i okolice) kompletnie się sklasycyzował. Fronty w bitwie o kształt MSN klarują się.
Post Scriptum
Tutaj Dorota Jarecka odnosi się do dyskusji wokół decyzji niesławnego dyrektora i tejże poziomu. Jako, że pisałem zgrubsza to samo - nie będę się powtarzać. Na marginesie warto zauważyć, że Zielniewicz odwołując się do internautów strzelił samobója. Z jednej strony dostał mało merytoryczne (oględnie mówiąc) wypowiedzi na temat gmachu Kereza, a z drugiej krytykę własnej osoby.

Etykiety:

czwartek, lutego 22, 2007

Dywagacji ciąg dalszy, czyli oto Polska właśnie

Ciekawie rozwija się sprawa MSN - zrezygnował jego dyrektor in spe Tadeusz Zielniewicz. W oświadczeniu napisał: Międzynarodowe jury złożone z autorytetów wybrało do realizacji projekt Christiana Kereza z Szwajcarii. Stanowisko, które prezentowałem zostało odrzucone przez zagranicznych członków jury. Być może moje poglądy były nie dość „awangardowe”. W tej sytuacji wyczerpały się moje możliwości uczestniczenia w realizacji wybranego projektu. I dalej: Rozpoczynam otwartą walkę o projekt, który otrzymał wyróżnienie specjalne - ALA Architects Ltd / Grupa 5 Architekci/ Jarosław Kozakiewicz z Finlandii i Polski. Oraz apel: Zapraszam wszystkich do wspólnych działań na Forum internautów.

Niniejszym czuję się zobligowany do zabrania głosu.

Po pierwsze odwołuję słowa z przedwczoraj - a jednak udało się to spaprać, choć wydawało się, że koniec konkursu oznacza jego koniec, zaś wybór zwycięzcy - jego zwycięstwo. Niestety - w Polsce robimy to inaczej. Panu Zielniewiczowi nie spodobał się zwycięski projekt, postanowił więc „powalczyć” o swój ulubiony. Nie umiem podejść do tego z lekkością czy wręcz obojętnością, nie umiem gdybać, że „może to i dobrze, jak mu się nie podoba i ma nie wkładać w tego całego serca, to po co się pchać”, itepe. Według mnie to kompromitacja, ośmieszanie konkursu, jury, muzeum i Polski jako obszaru, gdzie podobno są warunki do rozwoju sztuki najnowszej. Po co były te półtoraroczne podchody, jakieś konkursy, głosowania? To smutne, że tak poważny człowiek (sądząc po zaproponowanym mu stanowisku) obraża się na rzeczywistość i nie potrafi uszanować demokratycznie wybranego projektu - jaki by on nie był. Może pan Zielniewicz powinien uprzedzić, że będzie dyrektorem tylko tego gmachu, który mu się spodoba - tylko nim raczy dyrektorować. Dlaczego nikt nie przyznał temu dobrodziejowi prawa veta?

Osobnym wątkiem jest protekcjonalny ton Zielniewicza. „Nie dość awangardowe” i „jury złożone z autorytetów” - oto szpileczki wbite z gracją dyplomaty. Retoryka dezawuowania autorytetów była dotychczas specjalnością kogoś innego, niż ludzi sztuki - widać ten wirus szybko się rozprzestrzenia. Z całym szacunkiem, ale gdzie Zielniewicz, a gdzie Libeskind, Serota czy Binswanger. Gdzie Rzym a gdzie Krym. Brzydka jest ta swobodnie wypuszczona w świat kpinka z członków jury, którzy mieli odrębne, niż Zielniewicz zdanie - i którzy umieli je przeforsować (choć zaraz okaże się, że w wyniku spisku). Razi łatwość stosowania takiej ironii w dokumencie publicznym. Moim zdaniem to gest mały i w gruncie rzeczy smutny. Przegrywać też trzeba umieć. Plus jest tu niewątpliwie jeden - dyrektorem MSN nie zostanie raczej Tadeusz Zielniewicz.

Poza radosnym wybrykiem pana Zielniewicza mierzi mnie ogólna dowolność i niefrasobliwość, z jaką traktuje się zwycięski projekt. Gmach Kereza krytykują ludzie zdawałoby się wrażliwi estetycznie, „wyrobieni”, bywali - wszak na co dzień zajmujący się sztuką. Jednak mam wrażenie, że oto cofnęliśmy się do początków ubiegłego wieku. Zdumiewa, że reakcje są bliźniaczo podobne do tych na pierwsze dzieła modernistyczne. Ta sama retoryka, buńczuczność, kpiarska wszechwiedza i całkowity brak merytorycznej argumentacji: „pudełko”, „fabryka”, „brzydkie”, „szare”, „nie dla ludzi”, „bezduszny moloch”, i tak dalej, i temu podobne. Słownictwo mieszczucha przyzwyczajonego do secesji i wkurzonego na pojawiającą się nowość - oto polska krytyka pracy Kereza, pracy wyłonionej wedle wszelkich prawideł sztuki.

Iza Kowalczyk w komentarzu do poprzedniego wpisu pisze: Ale też jest tak, że o gustach się nie dyskutuje. A jak widać, mamy zupełnie przeciwne: nic nie poradzę na to, że podobają mi sie Złote Tarasy. Tak, jak i nic nie poradzę, że projekt Muzeum jest dla mnie po prostu potwornie brzydki. Mnie ta beztroska i emocjonalna retoryka zupełnie zniewalają. Zniewala mnie automatyczne utożsamianie monolitycznej bryły z „brzydotą” i „nudą”. „Potwornie brzydki”? Przecież nie o to tu chodzi. Oczywiście, nie ma sprawy, ja też „nic na to nie poradzę” i radzić nie chcę, byłem jednak przekonany, że to nie powinno rzutować na ocenę, że można coś docenić jako obiektywnie wartościowe, progresywne, et cetera - mimo, że to nie nasza ulubiona estetyka. Można pochwalić wytrawne wino, mimo że woli się słodkie. Ciężko polemizować z takimi frazami, ciężko również wymagać, by popchnęły one dyskusję do przodu. Może warto na chwilę oderwać się od poetyki komentarzy łapanych w ulicznej sondzie - nic im rzecz oczywista nie ujmując. „Taka jest demokracja, jest obszarem konfliktów, sprzecznych idei, czasem mylnych decyzji”, pisze (już na blogu) Iza Kowalczyk i ma rację, jednak nie w kontekście decyzji i listu Zielniewicza. Bo demokracja to najpierw wolny wybór w uczciwych wyborach, który należy uszanować.

Warto na koniec wspomnieć, że dekostruktywizm (pochodne mu poetyki) który przeciwstawia się neomodernie Kereza miał sens wtenczas tylko, gdy powstawał - wówczas naprawdę „znaczył” i ważył. Był głosem swoich czasów, z czegoś wynikał i ku czemuś zmierzał. Dziś jest szablonem, który powielić umie każdy, ale który nie pasuje już do rzeczywistości tak, jak nie pasuje do niej malarstwo Renoira. To przeszłość, a jako architektura pusta dekoracja (przypomnę, że mamy rok 2007). Dziwne - pragniemy architektury aktualnej przeszło dekadę temu, chcemy przeszłości - byle tylko łudzić się, że „my też potrafimy”, że Warszawa to Bilbao. Chcemy spektaklu! Chcemy dziadka Gehry’ego! - krzyczą przeciwnicy „pudełek”. Proponuję dodać - chcemy Jeffa Koonsa, chcemy Neue Wilde, chcemy Venturiego - ich też nie mamy, a jakże by się nam przydali. Toż oni również potworzyli symbole, można je powtórzyć i w Warszawie. Nie mamy wielu rzeczy, bo przez dziesięciolecia byliśmy wytrąceni z rytmu zachodniej sztuki. Jednak tego nie da się nadrobić - także w architekturze. Ani niestety, ani na szczęście. Mamy za to wybitny miejscami soc, no i mamy PKiN. Po co z nim konkurować? I tak się nie da. Zaś uporządkować przestrzeń i nauczyć Polaków architektonicznej harmonii, spokoju i wyważenia zawsze warto. Dziwi mnie masowa negacja wysmakowanego estetycznie, wybitnego w swojej klasie dzieła Kereza przy jednoczesnych tęsknych spojrzeniach w stronę estetyki „Złotych Tarasów”.

Jednak tu nie chodzi nawet o tę czy inną estetykę - projekt autorstwa
ALA Architects Ltd. / Grupa 5 Architekci / Jarosława Kozakiewicza nie jest zły. Jednak przegrał.

Na ilustracjach MSN wedle projektu ALA Architects Ltd. / Grupa 5 Architekci / Jarosława Kozakiewicza

Etykiety:

wtorek, lutego 20, 2007

Polaka wyznania o architekturze

Wygrał Christian Kerez, to jedno jest pewne. Poza tym - same wątpliwości. Jak przystało na Polaka, architektoniczną awangardę śledzę głównie w sieci, na kartach albumów i przy okazji wakacyjnych wypadów. Zaś architektura to chyba ostatni rodzaj sztuki, o którym można mówić na podstawie reprodukcji. Pocieszam się, że jestem przypadkiem klinicznym - nasz kraj to od stuleci architektoniczna ziemia jałowa. Zawsze byliśmy w tyle, zawsze zatrudnialiśmy „mistrzów”, czyli solidnych skądinąd rzemieślników, którzy za chlebem podróżowali po całej Europie. Prawie nigdy największych swoich czasów. Nasza architektura jest drugo i trzecioligowa, to tylko wyblakły cień oryginału, choć czasem trafi się perła - ale zawsze perła „w odniesieniu”, nigdy na skalę światową. Kiedyś trendy zza Odry - zza Sudetów nawet - docierały do nas z opóźnieniem zaiste pokaźnym, dziś jest już ciut lepiej - trwa to najwyżej dekady, czasem ledwo lata. Kiedyś dodatkowo punktowano nas zza Buga, dziś już raczej nie, choć śmietanka światowych architektów ma niebawem wyżyć się w Moskwie (stary dobry autorytaryzm - nieograniczone środki i zero ograniczeń formalnych).

Przyzwyczailiśmy się więc cieszyć już wtedy, gdy powstaje budynek poprawny, bezpretensjonalny - ot, dobry szablon, sprawna robota, może nawet z nutką indywidualizmu czy umiejętnie wpasowanym plagiatem (pardon, „cytatem”). Naturalnie nie śmiemy marzyć o polskim wkładzie w architekturę jako taką, w jej intelektualny i formalny progres. Byle nie spartaczyli - to jest pierwsza myśl, gdy mowa o nowym budynku w reprezentacyjnym miejscu. I to nam wystarczy. Kto, jak kto, ale my wiemy, że aby było znakomicie, najpierw musi być nieźle.

Wygrał zatem Christian Kerez, to jedno jest pewne. Źle nie jest - a to najważniejsze. Wytresowani przez „gargamele” i tanie ersatze cieszymy się, bo wstydu nie ma. Jest surowo, szlachetnie i godnie. Zwolennicy projektu twierdzą, że formalne fajerwerki to tani trick dla gawiedzi, a poza tym pieśń przeszłości. W końcu liczy się to, co w środku, powiadają. I faktycznie, muzeum ważniejsze od prezentowanej weń sztuki to trend, który dziś wygasa. Dekonstruktywistyczne połamane kubiki czy walce to już stateczna klasyka. Najlepszym przykładem „Złote Tarasy”, czyli budynek ulokowany prawie dokładnie po przekątnej od działki, na której stanie MSN - oto kicz na miarę naszych czasów. Jakiż jest lepszy przykład na wygaśnięcie awangardy, niż brutalizacja jej powierzchownych form i powszechna ich akceptacja?

Nie będzie więc w Warszawie powtórki z Bilbao czy Berlina, i bardzo dobrze. W roku 2012 podobna strategia musiałaby jawić się kompletnie anachroniczną. Mamy budynek na europejskim poziomie i to się tylko liczy dla zakompleksionej architektonicznie nacji. Przewodniczący jury Michał Borowski przy każdej medialnej okazji (w prasie i TV) zaznaczał, że Kerez jest tak progresywny, iż będzie awangardą dopiero za owe pięć lat (nie wiem czemu, ale mi się to kojarzyło z tłumaczeniem się). Drugi rodzaj argumentacji na „tak” to bardzo już kategoryczne przeciwstawianie postmodernistycznego rozbuchania, spektakularności i agresji wyciszeniu, funkcjonalności i dystynkcji zwycięskiego gmachu. Jednak projekt Kereza jest raczej ponadczasowy, niż na wskroś nowoczesny. Wszystko po Bożemu, znać van der Rohe’a, znać powracający do łask modernizm. Zgrabnie podcięty elegancki monolit, efektownie potraktowany dach, czytelny kontekst urbanistyczny, iście helwecki szacunek dla przestrzeni, zapowiedź modulowanych przestrzeni wystawienniczych (możliwość konfiguracji „od małej sali do wielkiej hali”) - to wszystko sprawia, że wyposzczony Polak może tylko przyklasnąć.

Polak nie nawykł bowiem do architektonicznych cudów, więc wykłócanie się i krytyka byłby tu nie na miejscu. Wszak turniej, choć z potknięciami, był profesjonalny. Jedynie dwa podejścia, marne półtora roku od rozpisania konkursu i już po wszystkim. Wyborne jury. Startowały sławy. No, w końcu jest się czym pochwalić - choć bywało dramatycznie, udało się tego nie spaprać. Wiekopomne osiągnięcie. Wielki sukces! Jeśli jednak ma Polak tupet (a często ma), wnet zacznie narzekać, że tętno architektury znowu bije gdzie indziej, że znowu mamy perłę, ale tylko „w odniesieniu”, że kolejny raz odwiedził nas fachowiec, ale nie tytan. Architektura ostatnich lat była poszarpana, ostra, dynamiczna, napastliwa, aktywna. Wszystko wskazuje na to, że nowa będzie obła, płynna, oddychająca, biologiczna, lekka i amorficzna. To już ma miejsce, jednak nie jest to jeszcze eksplozja. Ta nastąpi być może za kilka lat, w wielu miejscach świata - choćby podczas Olimpiady w Londynie, czy przy okazji nowej odsłony paryskiej dzielnicy La Defense. W obu wypadkach będzie to rok 2012. Wówczas w Warszawie z pompą nastąpi otwarcie budynku szykownego, wytrawnego, spokojnego. Jednak to tylko szlachetne wprawdzie, ale uniwersalne opakowanie dowolnej treści - świetnie wyobrażam sobie gmach Kereza we Fryburgu, Maladze, Namur, Ostravie bądź Brunszwiku. Wewnątrz instytut naukowy czy biblioteka. Również muzeum. Przyjemny budynek, to nie ulega wątpliwości. Czy awangardowy tak bardzo, że przyjdzie nam docenić go dopiero za pięć lat? Pozwolę sobie wątpić, choć to rzecz jasna tylko luźne dywagacje. Jednak już się do nowego muzeum przyzwyczaiłem, jego wyważony powab niewątpliwie zniewala. Na żywo będzie się prezentował pewnie jeszcze lepiej, a wielu przy okazji zwiedzi i najnowszy polski zabytek - PKiN. Choćby po to, by z góry obejrzeć ażurowy dach MSN.

Cieszę się, że będzie w Warszawie (Polsce) dzieło z bardzo wysokiej, choć nie najwyższej półki. Każda ekspresyjna bryła i tak by z darem Stalina przegrała, wybór kompozycji cichej był trafny i odważny. Jednak miast gmachu Kereza mógłby pełzać po Placu Defilad skrzący się w słońcu, oddychający, lejący się, biotechnologiczny blob... Ale aby było znakomicie, najpierw musi być nieźle - i jest. Coraz lepiej. Przy wszystkich „ale” - to bardzo dobry wybór.

Post Scriptum
Jak donosi Gazeta Wyborcza, na zwycięski projekt spadły gromy „bezlitosnej krytyki” czytelników. Komentarze sprowadzają się oczywiście do „podoba mi się”, „a mi nie”, „przypomina supermarket”, „a mi nie”. Oczywiście polscy miłośnicy sztuki znają się na architekturze lepiej, niż naprawdę świetne jury, to nie ulega wątpliwości. Polak ma opinię na każdy temat - czemu nie architektury, której de facto nigdy nie uświadczył. Rozumiem rzecz jasna głosy internautów, bo to zwykłe, potrzebne i zrozumiałe ujście emocji, jednak gorzej, gdy podobny ton podchwytują krytycy. Iza Kowalczyk pisze: Smutna Warszawa będzie miała teraz smutne Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Pasuje to do szarych Domów Centrum i ohydnej hali Dworca Centralnego jak ulał. (Tam tylko Złote Tarasy są jakimś dziwnym wyłomem). Może przedstawiciele jury konkursu zatęsknili za brzydotą, która pod Pałacem Kultury była powszechna w czasie panoszących się tam handlowych bud? Mówi się, że projekt ten jest opozycją do postmodernizmu w stylu Franka Gehry'ego, do Gargameli itp. I że jest wyrazem minimalizmu, wprowadza ład i porządek. Hm, ale minimalizm nie musi być tak brzydki.

Taka retoryka niezmiennie kojarzy mi się z wypowiedziami rozmaitych polskich celebrities: „Och, Warszawa jest taka szara i brudna, ludzie tu nie mają dla siebie czasu, gnają i spieszą się bez przerwy i są strasznie nieżyczliwi. Budynki są szare i brzydkie, a dworzec ohydny”. Pomijając zadziwiającą sztampowość wypowiedzi I. Kowalczyk, tak dyskusji o nowopowstałym MSN raczej prowadzić się nie da. Dziwi mnie, że krytyk i anonimowy obywatel, który nawet jako laik też chce dołączyć się do dyskusji i wyrazić zdanie mówią jednym głosem. Przypomnę, że na dekonstryktywizm zwykło mówić się „to nie sztuka”, „koszmar”, „każdy by tak potrafił”, „to nie architektura”, „połamańce”, „to nie jest dla ludzi”. Intelektualny potencjał porównywania gmachu Kereza do marketów i blaszanych bud jest równy przedstawianiu malarstwa Pollocka jako dziecięcych bohomazów czy budynków Gehry’ego jako koszmarnego snu psychopaty. A stąd blisko do uwielbienia dworków.

Czy dezawuowanie gmachu Kereza za pomocą stwierdzenia „Hm, ale minimalizm nie musi być tak brzydki” niesie jakikolwiek potencjał krytyczny - a zatem jakikolwiek potencjał twórczej wymiany zmian i wyprowadzenia zeń konstruktywnych wniosków? Czyż nie poparte żadną argumentacją nadrzędne sądy typu „Ten budynek już potencjalnie dominuje nad zwiedzającymi, nie daje im swobody, przygniata ich. Nie zachęca do odwiedzania” (I. Kowalczyk) nie są właśnie przykładem „odgrodzenia” krytyka od odbiorcy sztuki? Może jednak nie jest tak źle? Może wyświechtany banał pod tytułem „nawiązanie do modernizmu równa się autonomizacja sztuki” jest cokolwiek odległy od rzeczywistości? Jak pisałem, podobnych gmachów jest w Europie sporo - to przeważnie ciemne w kolorystyce (od szarości po czerń) monolity, które „nie zachęcają do odwiedzania”. Czy aby na pewno? Szczerze wątpię. Tak, jak w to, że Warszawa jest „brzydka i szara”, Kraków „magiczny i ładny”, Poznań zaś „prowincjonalny i bezbarwny”.

Nie bądźmy takimi malkontentami - choć wiadomo, że to Polak lubi najbardziej. Trochę więcej optymizmu. MSN Kereza wypięknieje, jak tylko nadejdzie wiosna - jeśli kto utożsamia szarówkę z brzydotą, to wówczas wypięknieje mu wszystko. Podejrzewam, że MSN okazale będzie się prezentować również w nocy. Może jednak Iza Kowalczyk przeboleje jakoś ten nieznośny bubel? Na osłodę przypomnę, że istnieje jeszcze „straszna reklama”, a ona, jak wiadomo, czyni cuda. Jest w stanie zachęcić nawet do odwiedzenia „koszmarnego czarnego bunkra”, czyli wiedeńskiego MUMOK’a. Może i MSN na pustyni Placu Defilad i w towarzystwie strzelistej wieży Libeskienda mimo wszystko jakoś sobie poradzi?

Na ilustracjach (od góry):
1.Muzeum zaprojektowane przez Kereza (jeden z trójki wykonawców) w 2000 roku (Vaduz)

2.Wiedeński MUMOK (pracownia
Ortner and Ortner, 2001)
3.Reklamy MuseumsQuartier Wien (MQ)

Etykiety:

niedziela, lutego 18, 2007

Jest

Chwilowo brakuje mi czasu, więc wpis jedynie obrazkowy. Jest zwycięzca konkursu na opracowanie koncepcji architektonicznej Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Wygrana - Christian Kerez. Po kliknięciu zdjęcia sporo większe.

Etykiety:

poniedziałek, lutego 12, 2007

Suplement

Piotr Kopik przysłał mi takie zdjęcie odbitek. Oto mamy więc pomoc dydaktyczną. Pozwoliłem sobie wykadrować, może będzie lepiej widać. Po kliknięciu jest powiększenie. Oczywiście opinię podtrzymuję. Pozdrawiam.

Etykiety:

sobota, lutego 10, 2007

Sztuka to nie rurki z kremem

Galeria Lokal_30 z nieuprawnionych porównań postanowiła uczynić znak firmowy (vide: Zdunek - konstruktywizm). Oto z czym kojarzy się najnowsza realizacja Piotra Kopika pt. „Rurka”: „Idea owego zarośnięcia może nasuwać skojarzenie z Merzbau Kurta Schwittersa. Z kolei nagromadzenie tego samego przedmiotu pod różnymi postaciami każe myśleć o armanowskich akumulacjach”. Komu każe, temu każe. Czytamy dalej: „ jest zatem projektem o powstawaniu projektu, o intuicyjnym (a może obsesyjnym) brnięciu w temat, o myślowej gonitwie, ciągłej ekspansji czegoś, co na razie nie ma granic”. Nic podobnego. „Rurka” jest o niczym, to kompulsywna potrzeba „tworzenia sztuki” przy całkowitym braku ku temu potencjału - „iskry”.

W olbrzymim stopniu to dzięki indolencji krytyki nauczyliśmy się bardziej ufać retoryce, niż faktom - coś w stylu zniewolonego umysłu. Merzbau? Och, faktycznie, coś na kształt, nie da się ukryć, ewidentnie coś jest na rzeczy. Zerknijmy na wystawę. Tytułowa rurka ma tu być symbolem wieczystych poszukiwań inspiracji, „rodzajem fetyszu - obiektem kultu, punktem odniesienia, metaforą, a nawet środkiem komunikacji z rzeczywistością”. Innymi słowy, ma być wszystkim. Znamienna jest ta retoryka „nieokreśloności” i „otwartości interpretacyjnej”. Bo to artystyczne kuglarstwo w najczystszej postaci legitymizowane jest nie tyle wielością narracji dostępnych sztuce obecnej („wszystko można, można więc i to”), co tym, że krytycy nie krytykują, a relacjonują pomysły artystów. Dzisiejsza krytyka nie stawia sobie celów, jest za to w stanie w lot pojąć każdą myśl twórcy - choćby taką, że sztuka o słomce ma sens, ponieważ słomka to chłonna metafora. A jeśli nawet nie, to przecież jako byt abstrakcyjny - transparentny znaczeniowo - też fascynuje.

Na ścianach galerii wiszą nieudolne odbitki typu „kartofel” (w tekście stoi, że „samizdat”), fatalne, kompletnie wtórne, nieuzasadnione niczym (poza owym „poszukiwaniem”) obrazki, jakaś szkolna animacja, wszystko wymuszone, wysilone na „bycie sztuką”. Jednak - wszystko jest tu płaskie, i to nie tylko w przenośni, ale także dosłownie: powieszone na ścianach. A Merzbau, mogę przysiąc, płaski nie był. Wyjątki: wiadro z wbitymi weń rurkami (dlaczego nie rurki w pióropuszu, mchu, kopczyku ziemi, uszach, nosie, kieszeni, przepraszam - w kieszeni są, w szklance, czajniku, słoiku, durszlaku - tyle jest dookoła pojemnych metafor!), jeden obrazek umocowany w przeciętym płótnie innego i rurka typu „lejek” oklejona taśmą i wychodząca przez dziurkę w oknie na balkon. To chyba ona ma świadczyć o Merzabau, ale nie wiem, jak bardzo oderwani od ziemi są ci, którzy stworzyli to cudaczne porównanie - i ci, którzy je podtrzymują. Ale przypuśćmy nawet, że jest to podobne do Schwittersa, do Merzbau, przyjmijmy, że wręcz nawiązuje z nimi dialog (!), że z dnia na dzień będzie tu więcej kiepskich odbitek i obrazów, że galeria naprawdę nimi „obrośnie”, że Kopik wywali na podłogę trzy kontenery śmieci i zabije to wszystko konstrukcją z nieheblowanych dech. Cóż to jednak za intelektualny konstrukt, by oceniać „projekty” podług podobieństwa do minionych arcydzieł (ciągle jesteśmy na obszarze hipotez, pomińmy więc, że jeśli zrobił by to, co wyżej - byłoby to jeszcze smutniejsze od tego, co zrobił naprawdę)? To winny być marginalia, a nie sedno - chyba, że szumność porównań jest odwrotnie proporcjonalna do szumności dzieła.

„Kopik (...) starał się odnaleźć sens, tam gdzie go pozornie brak”. Mimo wszystko, pozwolę sobie wątpić w zasadność takich poszukiwań. To tanie triki możliwe dzięki wspomnianej pojemności sztuki obecnej. Z rurką mógł Kopik zrobić wszystko. Mógł - bo i retoryką „wiodącego ku nieznanemu” można wszystko wytłumaczyć. Hulaj dusza, krytyka i tak nie istnieje! Otóż - na szczęście nie. „Projekt Kopika trudno zdefiniować”, stoi w tekście kuratorki. Nic podobnego. Zdefiniować go niezwykle prosto. Pomysł Kopika to bardzo wątpliwej jakości intelektualna przewrotka, której niestety przyszło trwać w galerii, a nie w pamiętniku - to sztuka „osobista” i „introwertyczna”. Założenia Kopika nie są wartościowe same w sobie, to, że artysta chciał, nie znaczy, że mu wyszło. „Rurka” jawi się typową polską sztuką współczesną, której mamy zawierzyć „na słowo” i wmawiać sobie, że nas „zachwyca”. Wydatnie pomagają w tym krytycy, a „Rurce” dorównuje „recenzja” Stacha Szabłowskiego z ubiegłotygodniowej „Kultury” („Sztuka przebija się przez sufit”, 2 lutego 2007, s. 92 - 93).

Według mnie jest to tekst niebywały. Szabłowski w pierwszych pięciu krótkich akapitach całkowicie automatycznie (bo mam nadzieję, że nie z rozmysłem) powtarza dyrdymały kuratorki - że Kurt Schwitters, że Merzbau, że „logika nieznanego” i „proces wiodący ku nieznanym rezultatom” (to akurat na pewno). To przykład absolutnej amputacji trzeźwego oglądu, zdrowego krytycyzmu, spojrzenia na dzieło nie tyle na chłodno, co ze zdystansowanym zainteresowaniem, minimalnym niechby intelektualnym porywem. Tu wieje nudą tak bardzo, że aż straszno. Powtórzyć, zreferować, odfajkować. Nie znajdziemy tu pytań o zasadność „poszukiwań” Kopika, odwołań do szerszych kontekstów (pardon - jest Merzbau), głębszych, niż wiadro refleksji, znaków zapytania i wykrzykników - są tylko zdania oznajmujące.

Ale to dopiero początek, to jest dopiero jedna czwarta, bo dalej otrzymujemy zupełnie niesłychany, dęty, podręcznikowy referat o Schwittersie. Ja rozumiem, że jak chce się uprawiać protokolanctwo, a nie krytykę, to w wypadku najnowszego „projektu” Kopika nie ma czego protokołować. Tako „Sztuka przebija się przez sufit” to po prostu zapychacz szpalt, tak, jak „Rurka” jest zapychaczem galerii. Szabłowski wie z pewnością, że każdą słabą pracę każdego „współczesnego” artysty można przyrównać do czegoś z dwudziestowiecznej sztuki - właśnie dlatego, że owa praca jest słaba, w formie i myśli wtórna, że ma swoje wiekowe odpowiedniki wyeksploatowane po tysiąckroć. To jednak nie jest krytyka, a wodolejstwo, uprawomocnianie pierwszego lepszego projektu wielkim nazwiskiem, historią sztuki bez mała. Jako niepoprawnego idealistę, smuci mnie, że oto dwie strony poczytnej gazety zostały strawione na taki tekst. Bo wodolejstwo zazwyczaj zostawia u czytelnika wodę z mózgu.

Jak czytam w licznych recenzjach, jednym z antybohaterów najnowszej książki Pawła Hüelle - znanego miłośnika „Starych Dawnych Mistrzów” - jest „awangardyk”, czyli kuglarz mieniący się „artystą współczesnym”. Hüelle wymyślił, że oto opus magnum jednego z awangardyków będzie projekt (sic!) pt. City Air. Idzie o to, że ów artysta zamknął w kubikach ze szkła powietrze z miast całego świata i wystawia je teraz na tryumfalnym międzynarodowym galeryjnym tour. Towarzyszy temu retoryka otwartości, multikulti, tolerancji, et cetera. Wcale niezła to metafora, jednak zdradzająca całkowitą indolencję pisarza w materii sztuki obecnej. Nie ma on pojęcia, dlaczego - przypuśćmy - prace Martina Creeda to sztuka, a City Air - raczej nie. Jednak nie rozumie on przede wszystkim tego, że strzela samobója. City Air to chała właśnie dlatego, że jest na zimno wykoncypowane - a jako takie nie może być wartościową sztuką. Sądzi Hüelle, że kształt sztuki obecnej to efekt zlewaczenia Zachodu, intelektualnego spisku, rynkowych machlojek i czego tam jeszcze. Z racji niewiedzy naprawdę nie może pojąć, dlaczego te, a nie inne działania zapisane zostają w poczet sztuki. I tak sobie myślę, że „Rurka” Kopika byłby dlań lepszym przykładem, zaś ustępy z recenzji Szabłowskiego dostarczyłyby świetnych argumentów. Niestety.

Na ilustracjach elementy Merzbau Kopika.

Etykiety:

piątek, lutego 02, 2007

O manifeście Artura Żmijewskiego na Obiegu

W tym tygodniu zapraszam na stronę "Obiegu", gdzie od dziś mój - między innymi - tekst o manifeście Artura Żmijewskiego z najnowszej "Krytyce Politycznej". Moim zdaniem to wydarzenie z kilku przynajmniej powodów. Zapraszam do lektury, no i z powrotem tu - do dyskusji. Bo i jest o czym. Pozdrawiam.

Etykiety: