piątek, grudnia 29, 2006

Nie ma przepisu na artystę | Wywiad z prof. Leonem Tarasewiczem (2 z 3)

Oprócz kadry są też studenci. Po eksplozji roczników urodzonych w latach ’70 nastała cisza, a tu do egzaminów już szykuje się rocznik ‘88. Brakuje wielkich debiutów, faktycznych rewelacji.

Ja jestem optymistą. Analizując to przez pryzmat socjologii, to wydaje mi się, że jesteśmy blisko bardzo ciekawego czasu. Tylko na ile my będziemy mogli się rozwijać, a na ile będziemy stać w miejscu w jakiś kłótniach - tak, jak przez ostatni rok. W tym samym czasie na Łotwie i Litwie młodzież normalnie się rozwija, a problem polega na tym, że sztuka jest lustrem czasu. Artysta nie jest jednostką wyjętą ze społeczeństwa, w którym żyje. Zwykle artyści i sztuka są forpocztą i to oni nadają ton, wykreślają ścieżki, łamią kulturowe stereotypy - po to jest sztuka i po to zwykle państwo robi akademie i nie sprowadza jej tylko do dziedzictwa, ale także myśli o przyszłości. Wydaje mi się, że przychodzi moment na pokolenie, ktoś powinno się zbuntować.

Da radę jeszcze się buntować, kiedy rynek kocha bunt?

Jeżeli rynek wchłania bunt, no to taki to jest bunt (śmiech). Wobec silnych czynników zewnętrznych - masmediów, rynku właśnie - artysta też musi być silną osobowością, która by wobec tego stanęła w opozycji. Obserwując to, co się działo w ostatnich latach wydawało mi się, że przyjemniejsza jest konsumpcja, niż bunt, tym bardziej, że nie widziałem kreacji artystycznych, które ostro kontestowały obecną rzeczywistość. I na tym polega ta cudowność sztuki, że nie jesteśmy w stanie jej ani zaprojektować, ani przewidzieć. Że jak ona się pojawia to przede wszystkim my, którzy żyjemy współcześnie nie jesteśmy w stanie tego zaakceptować. Jesteśmy - za każdym razem - tak obarczeni kulturowością, w której żyjemy, że wobec tego nowego ciężko nam po prostu...

Rytualne w konfrontacji z nowymi jakościami głosy: to nie jest sztuka, to nie jest malarstwo.

Chociażby. Tak było zawsze. Musimy sobie uświadomić, że to co znamy z historii sztuki i co nam pedagodzy pokazują, że to było wielkie i akceptowane, a dziś sztuka to jest be, musimy sobie uświadomić, że w tamtym czasie, kiedy te rzeczy powstawały, to społeczeństwo było wobec tego daleko, daleko w tyle. Zawsze tak jest. Gdy na Wawelu budowano renesansowe krużganki, w całej Polsce powstawały gotyckie kościoły. Historia sztuki nie obrazuje współczesności epoki, tylko nowatorstwo, przyszłość w stosunku do danej teraźniejszości. Popatrz na rzeźby Mitoraja (śmiech).

Czyli jak ktoś od razu wchodzi w artystyczny obieg, to według profesora jest to podejrzane?

Jak ktoś kończy uczelnię i cała kadra jest za, jak dostaje piątkę, wyróżnienie i jest generalnie świetnie, to to jest pierwszy gwizdek. Bo ten młody człowiek jest oceniany przez starszych kolegów - bo profesorowie to przecież starsi koledzy - i w tym momencie powinien zacząć zastanawiać się, czy to nie jest za łatwe. Jeśli to, co ja zrobiłem jako młody jest akceptowalne przez starsze pokolenie, to raczej jest to wytwór kulturowy, niż artystyczny.

Jednak ktoś musi tych nowatorów wyciągać. Nie są więc nieakceptowani do końca.

Tak, jednak zazwyczaj wyciągają autorytety, które nadają temu wartość, a przez ogół - nazwijmy go - współczesnego establishmentu, nie jest to akceptowane. Pamiętam jakie w latach ’80 było stanowisko wobec Gruppy, jednak w dziwny sposób Gruppa stała się klasyką. Ile nasłuchałem się na temat Kasi Kozyry - a dziś Kasia Kozyra jest klasyką. Jeśli chodzi o Grupę Ładnie, to w Warszawie tego kontrastu nowatorstwo - kategoryczny brak akceptacji nie było do końca widać. Za to w Krakowie tak, ale teraz ASP w Krakowie maluje już jak Ładnie. A swoją drogą tajemnica Ładnie tkwi w tym, że oni przyszli z zewnątrz, oni początkowo byli na innej uczelni, na Politechnice - zaczęli więc studiować od środka. Nie byli obrabiani na kursach przygotowawczych, na egzaminach - co pozwoliło nie nasiąknąć im tym naszym akademizmem. Jest więc tak, że już kolejne pokolenie staje się klasyką, o której uczą u nas na katedrze historii sztuki, a cześć kadry ciągle ich nie akceptuje. Czyli młody człowiek studiujący na naszej uczelni ma schizofrenię pomiędzy tymi dwoma rzeczywistościami.

Czyli nie grozi nam pustka.

Nowi artyści na pewno przyjdą. Tylko nie wiadomo kiedy.

Może wymiotą te rebusiki i niedzisiejsze estetyki.

Dokładnie. Bo czym większy bunt wobec pokolenia rodziców - ja to przekładam na akademię, a więc kadra kontra studenci - tym wyrastają więksi artyści. Przypomnij sobie chociażby ile wyszło twórców z lat ’60, bo to był wielki bunt pokoleniowy - co nie przeszkodziło np. Clintonowi zostać później prezydentem. Z kolei kandydatowi na prezydenta Krakowa wypominają, że wąchał klej z Korą (śmiech). Czyli jest rzeczą zupełnie naturalną akceptacja byłych buntowników, jednak musi przyjść nowy bunt. Bo jeśli babcia, mama i wnuczka mają te same poglądy, to albo babcia tak się szybko rozwija, że przeskakuje dwa pokolenia, albo wnuczka jest zapóźniona na dwa pokolenia.

Wnuczka jest częstszym przypadkiem?

To zależy. Jak spojrzysz na historię cywilizacji to zobaczysz, że ktoś się rozwijał, a ktoś odchodził. To właśnie dlatego Neandertalczyk przegrał z Homo Sapiens. Wszystko jest zrozumiałe i logiczne. Czyli jest zasada: dana grupa wytwarza takie mechanizmy, że intelekt się rozwija - a najważniejszą forpocztą, aby grupa się rozwijała jest istnienie sztuki. Jeżeli sztuki nie ma, jeżeli jest niszczona przez strukturę władzy, to zawsze ci, którzy hamowali sztukę smutnie na tym wychodzili, bo okazuje się, że zawsze odchodzili w cień, a zostawiali tylko ci, którzy byli aktywniejsi od innych.

To zmieńmy temat. Rynek sztuki w Polsce. Niewątpliwie jest w zarodku, więc zasadne jest pytanie o to, co dalej.

Tak. To jest trochę sztuczny twór dzisiaj. Aby było inaczej całą strukturę musi zmienić państwo - musi sprawić, by rozwijała się klasa średnia. Dopiero rozwój tej warstwy, jej aktywność, stworzy pole, aby mogła istnieć grupa ludzi, która będzie korzystała, uczestniczyła w procesie powstawaniu sztuki. Będzie kolekcjonowała, a jeśli kolekcjonowała, to płaciła. Jednak kupując zapis intelektualny artystów w różnej postaci będzie także zwrotnie z tego korzystała, bo sama te zmiany intelektualne zastosuje w swoim życiu i będzie prężniej się rozwijać. To mechanizm, który sam się nakręca - tak jest w każdym społeczeństwie zachodnioeuropejskim. I dopiero kiedy artyści przejdą to sito, będą trafiali do prestiżowych instytucji.

Czyli weryfikował będzie rynek?

Przede wszystkim galerie, następnie rynek sztuki i wreszcie prywatne kolekcje. Dopiero później będą z tego korzystali kuratorzy państwowych instytucji.

A teraz?

A teraz jest odwrotnie, bo najczęściej jest tak, że kuratorzy zatrudnieni w państwowych instytucjach muzealnych czy Kunsthalle - bo rodzaj takiego Kunsthalle to choćby CSW ZUJ - to ci kuratorzy robią selekcję często jakoś pośrednicząc w kontaktach z artystami. I dlatego galerie prywatne są w dziwnej sytuacji - jak, no na przykład, Program.

Galeria Program jest zatem wtórna w stosunku do decyzji kuratorów z instytucji państwowych?

Nie, oni mają po prostu nieuczciwą konkurencję w postaci tych instytucji i kuratorów pośredniczących w kontaktach z artystami. Ale jest też dobrze, bo zaczął się tworzyć rynek galerii komercyjnych w postaci Rastra i FGF i tu nie mylmy, że są to jakieś instytucje non profit, to są dziś normalne rynkowe galerie.

I to one wyznaczają kierunki.

I to oni po prostu kładą - nareszcie - podwaliny pod taki rynek w Polsce, jednak ciągle brakuje nabywców, bo brakuje warstwy średniej. Jest część bardzo bogatych ludzi, jak powiedzieliby Anglicy - upper class. I oni tworzą takie kolekcje, których jest już w tej chwili kilka w Polsce. Jednak im nie robi różnicy czy kupią u nas czy w Berlinie. W konsekwencji działający artyści współpracują z klientami poza Polski, i także Raster czy FGF współpracuje z galeriami z poza polski. Pozostają jeszcze galerie dekoracyjne typu pani Napiórkowska czy tu Art obok akademii. One z kolei wykorzystują infantylność i niewiedzę bogatych ludzi.

Jednak na Zachodzie dyrektorzy instytucji państwowych - weźmy Adama Szymczyka - jak najbardziej są siłą opiniotwórcza i to dużą. Weźmy ostatni jego sukces.

Bardzo dobrze! Berlin Biennale to taka olimpiada artystyczna twórców średniego pokolenia, raczej młodszych niż starszych, bardziej radykalne. To jest bardzo cenna, bardzo aktywna impreza - tam jest początek współzawodnictwa. Gorzej, jak osoby z państwowych instytucji firmują targi sztuki.

W Polsce i tak ich - poza raczkującym Poznaniem - brakuje.

Znów kłania się brak klasy średniej. I automatycznie ośrodkiem opiniotwórczym są ośrodki rynku, który istnieje - czyli poza Polską. Zauważ, że prawie każdemu artyście w Polsce na początku nadają wartość wydarzenia (ośrodki) z poza Polski - galerie, wystawy. I później w Polsce, jeśli coś jest sprawdzone, inni próbują do tego dołączyć i z tego korzystać. Często artysta musi pracować z galeriami z poza Polski, żeby móc zrobić wystawę w Polsce. Tylko dlatego, ze obecny wariant państwa nie inwestuje w sztukę jako najtańszą drogę propagandy. Watro się przyjrzeć modelowi niemieckiemu, który jest odwrotnością polskiego.

Ciąg dalszy chwilę po Nowym Roku.

Etykiety:

niedziela, grudnia 24, 2006

Nie ma przepisu na artystę | Wywiad z prof. Leonem Tarasewiczem (1 z 3)

Rozmowę z Leonem Tarasewiczem postanowiłem podzielić na odcinki, te zaś - dawkować co kilka dni. Pozwoli mi to oderwać się w okresie świątecznym od bieżącego pisania, a Państwu nie zapomnieć o Krytykancie. Zapraszam od początku stycznia i życzę, by w roku 2007 polska krytyka była tak dobra, jak sztuka, zaś sztuka - jeszcze lepsza, niż dotychczas.


Pamiętam, że kiedyś, będzie równe dwa lata, przy okazji wystawy Roberta Kuśmirowskiego w CSW ZUJ (Yes, I' m wsiór), powiedział profesor, że za chwilę będzie on zaraz po Bałce. No i chyba się sprawdziło.

Wiesz, ze mną jest tak, że w dziwny sposób często żyłem w otoczeniu rzeźbiarzy, a nie malarzy. Wiem jak wielkie znaczenie miał Mariusz Kruk dla sceny poznańskiej z Koło Klipsa. On był takim motorem, który wytworzył energię w Poznaniu. Wielkim wkładem w rzeźbę jest to, co zrobił Mirek Bałka. Zauważ, że o Mirku mało kto u nas pisze, że nie ma publikacji, że w Polsce jest on mało doceniony. Że tak naprawdę Mirek uczestniczy dzisiaj we współczesnym kształtowaniu sztuki na świecie, a w Polsce jest jakby na marginesie, nikt go nie zauważa. I widzę ile jest siły, w tym, co robi Robert, jakie jest to naturalne, jaka to jest osobowość. To jest myślenie tak indywidualne, że wszelkiego rodzaju salonowe wartościowania spełzają na niczym - on zresztą często ze mną o tym rozmawiał - że tak naprawdę wiele osób nie jest w stanie nawet tego dotknąć. To nie jest sztuczne, dizajnowsko dopasowane do ogólnie obowiązujących trendów, które są na dzień dzisiejszy gdzieś tam za górką, w jakichś Paryżach, Szwajcariach, Nowych Jorkach, Los Angelesach.

Na czym polega wyjątkowość, siła Kuśmirowskiego?

Myślę, że Robert przewrócił wszelkie wartościowanie na temat ogólnego traktowania rzeźby i jej obecności w przestrzeni galeryjnej, które do tej pory pokutowało. Znam Roberta od czasów studenckich i o tyle jest mi to bliskie. I poprzez galerię Białą, poprzez obserwację pracy Janka Gryki z Robertem, widziałem jak to systematycznie się rozwija i jak to w pewnym momencie przechodzi taką granicę, która jest zupełnie nieakceptowana przez współczesną kulturowość, galerzystów, krytyków i artystów.

Ale galerzyści, a za nimi krytycy, wyciągnęli go dość szybko.

Tyle, że to szybko trwało bardzo długo. Bardzo długo trwało w sensie pracy w galerii Białej. Przejęcie go i akceptacja tego, co robi przyszło dopiero po sukcesach za granicą. To jest częsty u nas w kraju mechanizm, że jeżeli coś jest akceptowane przez innych, to powoli jest też u nas, a paleta, jaką posługuje się Robert cały czas jest nie do ogarnięcia przez jemu współczesnych. U niego te piętra, nadbudowy znaczeń budują po prostu cały kosmos. I to jest niemożliwe do naśladowania - choćby ze względu na perfekcję i ogrom pracy, jaką w to wkłada. To się u niego nie kończy, on jest całkowitym przeciwieństwem tych wszystkich inżynierów sztuki, którzy napiszą projekt, wymyślą, zrobią, gdzieś pozyskają środki i później znowu realizują następny projekt. U niego jest to proces, on to powinien rozłożyć na wiele rąk, bo jemu zwyczajnie brakuje czasu i sił, aby nadążyć za własnym myśleniem. Jego propozycja jest jednocześnie kompletnie inna od tego, co obecnie obowiązuje, a z drugiej strony, o dziwo, tak bardzo osadza się w polskiej tradycji - literaturze, swego rodzaju symbolizmu, pewnego specyficznego składania opowieści; tu od razu przychodzi do głowy choćby Kantor i cały XIX wiek.

Jednak to chyba FGF go zauważyło, a potem zagranica. Czy zagranica zauważyła go już w okresie Białej?

Robert po prostu systematycznie pracował. W 2003 roku wyjechał do Rennes we Francji z puli programu Erasmus - Sokrates, a ja akurat robiłem wystawę w La Criée, też w Rennes. I on wówczas wiedział, co to jest Galeria Foksal, ale nie wiedział o istnieniu FGF. I to właśnie wtedy odezwało się do niego FGF proponując współpracę przy wystawie w Lipsku. Później dokładnie tego nie śledziłem, tylko w pewnym momencie drażniło mnie wyczyszczanie tego okresu Białej w publikacjach FGF. Bo tak naprawdę to największą pracę wykonał tu Janek Gryka, kiedy prowadził Roberta jako studenta. I bardzo dobrze, że następnym etapem jest FGF, bo ich praca i praca Roberta wzajemnie się uzupełniają, co daje nowe możliwości. Bo jeśli artysta nie ma możliwości - a galeria Biała nie ma takich, jak FGF środków i kontaktów (chociażby dlatego, że jest w Lublinie, a nie w Warszawie) - to nie może dalej pracować i rozwijać się. No jest tylko jedną taką rzeczą, że niemoralne jest to przemilczanie galerii Białej i roli Jana Gryki.

Na ASP zaszły ważkie instytucjonalne (legislacyjne) zmiany. Dotyczy to chyba całego kraju, nie tylko Warszawy. Może profesor je przybliżyć?

ASP żyła zawsze swoim, wewnętrznym życiem bez konfrontacji z czynnikami zewnętrznymi. W tej chwili podlega już rutynowym przeglądom tak, jak inne uczelnie. Każdy wydział podlega ocenie. Możemy oczywiście dyskutować na ile jest to robione porządnie, a na ile nie. Jest więc robiona tak zwana parametryzacja - wydział musi przedstawić dokonania każdego profesora - czy napisano o nim prace naukowe, czy on ma publikacje, czyli w naszym wypadku głównie wystawy, liczy się też uczestnictwo w tych czy innych wydarzeniach - cały dorobek w to wchodzi. W zeszłym roku odbyła się po raz pierwszy weryfikacja wydziałów, a w tej chwili jest robiona parametryzacja wykładowców. Jednak cały czas nie ma jeszcze takiej sytuacji, jak na innych uczelniach w Europie, że studenci anonimowo oceniają wykładowcę. Wszędzie jest tak, że profesor każdego roku dostają kserokopię tego, co napisali studenci i ma to realny wpływ na jego dalszą karierę. W tej chwili doszły jeszcze takie sytuacje dotyczące przewodów, że oprócz głosowań na uczelni później opiniują to anonimowi eksperci i dopiero całość jest brana pod uwagę. Tego wcześniej nie było.

Czyli ma to przełożenie na realne decyzje?

Ma i jestem ciekawy czy nadal ta parametryzacja będzie robiona profesjonalnie, czy naprawdę ktoś zaangażuje się w te oceny, czy stanie się to tylko kwestia administracyjnej fikcji - na przykład wystawę w kawiarni w Muzeum Narodowym można przecież wpisać jako wystawę w samym muzeum. Problem istnieje, jak zwykle w Polsce. Mi się zawsze przypomina biskup Jeremiasz, wrocławski, prawosławny, który jak dowiedział się o stanie wojennym, a był wówczas w Szwajcarii, to strasznie się tym wszystkim przestraszył i przejął. Na co Szwajcarzy mówią - nie przejmuj się, Polacy i tak nie zrobią tego dobrze. I tak samo tu - sprawa jest jednak o tyle ważna, że wyższa edukacja artystyczna może być wreszcie normalna i sprawiedliwa. Ostatnio jestem bardzo zdziwiony, że państwa nie obchodzi taka uczelnia, jak ASP, bo to powinna być największa awangarda, największy motor w budowaniu narodowego intelektu. Dziś akurat, jadąc na uczelnię, słuchałem w radiu eksperta, który oceniał gospodarkę polską i stwierdził, że jeśli gdzieś trzeba teraz inwestować, to w szkolnictwo, bo to ono produkuje nowych pracowników we wszystkich dziedzinach. A jeżeli oni nie będą dobrze opłacani, to po prostu ten kraj nie będzie sie rozwijał.

Więc wpłynie świeża kadra na ASP?

Absolutnie nie. Odbędzie się długi proces próby obchodzenia przepisów, jak najdłuższe zachowanie wygodnych przyzwyczajeń z minionej epoki. Ale i tak czas jest nieubłagany, skończył się już okres statyczny. Polska dołączyła do rodziny europejskiej i jeśli dziś ktoś nie inwestuje w przyszłość, to musi wiedzieć, że w tym samym czasie robią to inni. Jeżeli nawet jesteś najlepszy w Europie, ale nic nie robisz, to wyprzedzą cię bardziej aktywni. Niezmienne i wieczne prawo przyrody. Tu bardzo dobrym przykładem jest stworzenie nowego wydziału na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu - Wydziału Komunikacji, który zajmuje się wykorzystywaniem w sztuce nowych mediów, filmu, kina, bioniki czy dźwięku. Współczesność i tak wymusza więc zmiany, pytanie tylko czy państwo będzie inwestować w sztukę.

Ciąg dalszy po Świętach, a przed Sylwestrem.

Etykiety:

niedziela, grudnia 17, 2006

Noblesse oblige, czyli gusta Agnieszki Morawińskiej

Malarstwo polskie XXI wieku to bardzo zła wystawa, jednak - siłą rzeczy, czego postaram się dowieść - znajdziemy na niej trochę świetnego malarstwa. Ale po kolei, bo istnieje tu kilka godnych uwagi wątków.

1.Koncept
Ta wystawa nie ma wyraźnego przesłania, nie konstruowałam jej ze z góry założoną tezą
- deklaruje karkołomnie kuratorka ekspozycji Agnieszka Morawińska, po czym - równie karkołomnie - dodaje: Nie do końca jestem związana ze środowiskiem sztuki najnowszej, dlatego mam nadzieję, że moje spojrzenie, nieco z zewnątrz, będzie świeże i inspirujące. I jeszcze jedna wypowiedź, w odpowiedzi na pytanie o tak szeroki udział artystów w tej wystawie: To jest bardzo trudne pytanie. Chciałam pokazać bardzo szerokie spektrum, chciałam, aby ta wystawa nie była oskarżana o warszawskość, chciałam sięgnąć do różnych pokoleń, do różnych środowisk, do różnych sposobów traktowania malarstwa. Moją wielką słabością jest to, że ja lubię malarstwo (śmiech). Jeśli dużo oglądam malarstwa, to ciężko mi jest z czegoś zrezygnować. Może jest to brak krytycyzmu ze strony kuratora? Oraz: Poważnym kryterium była też dostępność prac (sic!). Karkołomność po raz trzeci i czwarty - plus rozbrajająca beztroska.

Rozmaite mogą być skutki posługiwania się przez dyrektorkę warszawskiej Zachęty tak niefrasobliwą retoryką - jednak pierwszym jest odwrotność następującego zamierzenia: Wierzę i traktuję misję Zachęty jako dalekosiężną: w długiej perspektywie z naszego systematycznego, nastawionego na publiczność działania wyniknie, pretensjonalnie to powiem, podniesienie kultury społeczeństwa. Odwrotność, ponieważ Malarstwo polskie XXI wieku przyczynia się nie do propagowania i objaśniania, lecz banalizacji i - by tak rzec - chaotyzacji sztuki współczesnej.

W skutek realizacji wyłożonej powyżej koncepcji - a jest nią koncepcji brak - widz nie dojdzie, dlaczego - przykładowo - Janas jest świetny, Waliszewska fatalna, a Gierowski to klasyk. Na ekspozycji w Zachęcie zatracają się hierarchie, a malarstwo staje się radosną, niezobowiązująca twórczością, gdzie każdy może. Znika historia sztuki, znika pojęcie formalnej wtórności (tu w wielu wypadkach tak jaskrawej, że aż żenującej) i intelektualnej miałkości, a kuratorka bez skrępowania namaszcza na istotnych twórców (W to, że Zachęta jest najważniejszym miejscem nie wątpię ani przez chwilę) kolejnych niezdolnych malarzy. Malarstwo polskie XXI wieku to wesoły kolektyw niepodległych ocenie artystów.

Agnieszka Morawińska mówi o misji (niepotrzebnie zasłaniając się ironicznym kawałkiem o pretensjonalności, bo i misja to rzecz zacna, a dyrektorka Zachęty winna na każdym kroku podkreślać, że to nie starej daty frazes, ale wielka wartość), jednak Malarstwo polskie XXI wieku jest misji przeciwieństwem - to pomieszanie z poplątaniem, zatracenie porządku, zamiana racjonalnej, dogłębnej, wspartej autorytetem oceny sztuki najnowszej na abstrakcyjne widzimisię. Zatem nie misja - a nieodpowiedzialność.

Retoryka Morawińskiej utrwala wizerunek sztuki najnowszej, jako przypadkowej, na siłę wykoncypowanej, takiej, gdzie sukces jest raczej wypadkową znajomości i promocji, niż talentu. Sztuki niepodlegającej wartościowaniu, będącej sumą przypadków. Zobaczymy co z tego wyniknie - powiedziała Morawińska. Otóż nie wyniknie z tego nic poza poznawczym zamętem, wyniknie tylko przelewanie z pustego w próżne, wyniknie również mnożenie ogólników. Wynikną w końcu truizmy i banały o zróżnicowaniu malarstwa najnowszego - nie wyniknie jednak, co i dlaczego jest malarstwem dobrym - a co złym. Teza - sześćdziesięciu twórców daje różnorodność - jest nie do obalania - podobnie, jak teza mówiąca, że różnorodnym jest sam świat.

Malarstwo polskie XXI wieku to kompletne kuratorskie fiasko, choć, jak gdzieś napisano, murowany hit - ludzie przyjdą, owszem, tylko, że jak wyjdą, to będą wiedzieli jedno - wszystko, każda estetyczna propozycja może być malarstwem współczesnym. A stąd blisko już do nieśmiertelnego ja też tak umiem, która to fraza niezmiennie znamionuje nie tyle intelektualne niedostatki owej publiczności, o której mówiła Morawińska - ale ludzi sztukę opisujących i prezentujących. Miałam ze względu na miejsce i moją pozycję dużą swobodę w organizacji wystawy - rzekła kuratorka. Rozczulająca doprawdy kazuistyka, zważywszy, że Morawińska jest dyrektorką Zachęty - jej pozycja i swoboda są więc zaiste spore. Na tyle, że nikt nie zablokował powstania tego potwora.

Agnieszka Morawińska: Tak, wiem, że to koniec millennium był czasem rankingów i podsumowań, ale my przewrotnie postanowiliśmy taki bilans zrobić teraz. Zaiste, wielka to przewrotność - choć śmiem podejrzewać, że raczej przypadek.

2.Twórcy
Tym, co sprawia, że Malarstwo polskie XXI wieku to humbug, nie jest sam skład artystów, ale fakt, że do grupy twórców znanych i uznanych alogicznie doklejono drugie tyle nazwisk o tyle przypadkowych, o ile firmujących malarstwo fatalne, naganne.

Wymieńmy dla porządku tych pierwszych. Z jednej strony - Tomasz Ciecierski, Jan Dobkowski, Edward Dwurnik, Wojciech Fangor, Stanisław Fijałkowski, Stefan Gierowski, Paweł Jarodzki, Łukasz Korolkiewicz, Jarosław Modzelewski, Roman Opałka, Włodzimierz Pawlak, Jacek Sempoliński, Marek Sobczyk, Grzegorz Sztwiertnia, Leon Tarasewicz oraz Jan Tarasin. Z drugiej - Agata Bogacka, Rafał Bujnowski, Piotr Janas, Tomasz Kozak, Marcin Maciejowski, Robert Maciejuk, Bartek Materka, Paulina Ołowska, Zbigniew Rogalski, Wilhelm Sasnal, Jadwiga Sawicka, Jakub Julian Ziółkowski. To jest lokomotywa, która ciągnie tego kolosa, pomińmy - czy to ze względu na faktyczną jakość prac, czy to ze względu na medialną bądź wynikającą wręcz z zestawu lektur szkolnych popularność artystów.

Demokratycznie pominę analizę dzieł wymienionych wyżej twórców - ocenę zawężę do truizmu, że jest tak, jak zwykle na tego rodzaju wystawach - trochę rzeczy słabych, kilka pereł, dużo przeciętniactwa. Jednak uznani (bądź na progu kariery) artyści nie potrzebują - w tym przynajmniej wypadku - szerokiej egzegezy. Co innego twórcy, którzy decyzją Agnieszki Morawińskiej z marginalnych zapychaczy galerii awansowali na malarzy, nad którymi warto się pochylić i cmoknąć z zachwytu w szacownej Zachęcie. Noblesse oblige, twierdzi Morawińska. Trudno o większe nieporozumienie.

Zacząć należy od konstrukcji wystawy, czyli od pytania, dlaczego ci, a nie inni czwartoligowi (trzecio, drugo) gracze trafili na listę artystów, których prace mają podnieść kulturę społeczeństwa. Agnieszka Morawińska tu i ówdzie powtarzała, że takie pytania na pewno się pojawią, lecz selekcja była po prostu konieczna. Przypomnijmy jej odpowiedź na tego typu hipotetyczne zarzuty: Jeśli dużo oglądam malarstwa, to ciężko to mi jest z czegoś zrezygnować. Może jest to brak krytycyzmu ze strony kuratora? Jednak wyboru takiego, a nie innego nie da się w tym wypadku zbyć stwierdzeniem, że w Zachęcie jest tylko dziewięć sal. Nie da, bo i nie jest to wybór merytoryczny, taki, o którym powiedzielibyśmy - faktycznie, nie ma wątpliwości, zabrakło miejsca. I tu pojawia się problem - jeśli szefowa Zachęty i jednocześnie kurator wystawy wypuszcza w świat konstrukt pt. Malarstwo polskie XXI wieku - to powinien być to konstrukt rzetelnie przemyślany, a przede wszystkim reprezentatywny - nie zaś emocjonalny i przypadkowy.

Zasadnym staje się zatem pytanie, czy po wielkich słowach o misji i niepodważalnej pozycji Zachęty, po nadaniu wystawie pomnikowego tytułu - czy w świetle tego wszystkiego jedynym uzasadnieniem doboru artystów winien być gust Agnieszki Morawińskiej? Przyjrzyjmy się pokrótce artystom dobranym do klasyków średniego i starszego pokolenia. Z konieczności potraktuję ich hasłowo - proszę wybaczyć, ale raz, że nie ma nad czym się rozwodzić, a dwa, że gdybym zaczął, niniejszy tekst spuchłby do monstrualnych rozmiarów - prawie tak monstrualnych, jak wystawa w Zachęcie. Dla jasności załączam odnośniki do poszczególnych dzieł.

I tak, Andrzej Bielawski prezentuje niedzisiejsze abstrakcje, jakie znajdziemy w każdym Domu Artysty Plastyka - w tym wypadku są to białe woskowe monochromy. Prace Łukasza Huculaka i Anny Mycy to kicz rodem ze starówki, który ma chyba robić za metafizyczną nastrojowość. Jest też Wojciech Łazarczyk, kolejny całkowicie wtórny polski abstrakcjonista. Dorota Podlaska, Pola Dwurnik, Agnieszka Rzepka, Bożena Grzyb - Jarodzka i Anna Mierzejewska - klasyczne malarstwo z akademickich korytarzy - puste, dekoracyjne i kompletnie epigońskie. Krzysztof Skarbek - kiczowata tandeta szumnie określana mianem neoekspresjonizmu. Marek Szczęsny - słusznie zapomniany senior akademickiej brązowo - szarej breji. Z kolei Aleksandra Waliszewska produkuje nastrojowe scenki w stylu Balthusa. Zgroza. Krzysztof Walaszek - ktoś tu pomylił nonszalancję i przewrotność z bazgraniem jak i co popadnie. Dęte i trywialne. Maria Kiesner - kolejny przykład typowej warszawskiej konfekcji à la Modzelewski. W końcu - grupa noBrain, czyli toporny, bez pomysłu, wyświechtany, niedzisiejszy quasi street art. Jest jeszcze nurt feministyczny (Marzanna Morozewicz i Basia Bańda), trafnie określony przez Dorotę Jarecką mianem różowej alkowy. Ten dyskurs jest już na ziemiach polskich od jakiegoś czasu obecny, czas więc zaproponować w jego zakresie coś oryginalnego - różowa włóczka, rozbrajanie języka i pluszowe waginki już nie wystarczą.

Trzeba nadto wspomnieć, że niepotrzebną i sztuczną była aneksja do Malarstwa polskiego XXI wieku artystów pośrednio i okazjonalnie tylko dotykających tytułowego medium: Kuby Bąkowskiego, Cezarego Bodzianowskiego, Oskara Dawickiego i Julity Wójcik. Miało być poszerzenie pola, a wyszedł przeszczep, który się nie przyjął - bo i przyjąć się nie mógł. Wspominani twórcy opowiadają bowiem o twórcy i sztuce jako takich - i mogliby to robić z jakimkolwiek innym medium w tle. Te prace po prostu pasowały - jednak nie ze względu na ich treść, lecz na to, że pojawia się w nich malarstwo - ze względu na najbardziej powierzchowny wyznacznik. To kolejny przykład indolencji kuratorki - przykład na to, że Agnieszka Morawińska wie, że dzwonią, ale nie wie gdzie - i po co.

Z jednej strony mamy zatem wystawę, którą potrafiłby sprokurować każdy student historii sztuki - zestawionych obok siebie klasyków. Z drugiej - przypadkową zbieraninę, fałszywą spójność ulepioną z przeciętniactwa, stertę kiczu i wyświechtanych, wtórnych estetyk. Konstrukt jest więc następujący - szkolne zestawienie plus widzimisię kuratorki - bez żadnego ładu, składu, konsekwencji i odpowiedzialności za to, co wisi w nobliwych salach (noblesse oblige). Przypomnijmy: Moją wielka słabością jest to, że ja lubię malarstwo (śmiech). Jeśli dużo oglądam malarstwa, to ciężko to mi jest z czegoś zrezygnować. Może jest to brak krytycyzmu ze strony kuratora?

Nie ma więc w przypadku Malarstwa polskiego... żadnego zamysłu, realnego bilansu polskiego malarstwa najnowszego - jest tylko doraźna potrzeba stworzenia samograju, niestety samograju na zatrważająco niskim poziomie - poziomie wypaczającym wszelkie hierarchie. Powtórzmy deklarację Agnieszki Morawińskiej: w długiej perspektywie z naszego systematycznego, nastawionego na publiczność działania wyniknie podniesienie kultury społeczeństwa. Podniesienie? Spustoszenie raczej. Bo i nadrzędną wadą tej wystawy - poza wadami jednostkowymi - jest zestawienie obok siebie kiczu i malarstwa wybitnego - na równych prawach.

3.Krytycy
W banalizowaniu wizerunku sztuki współczesnej pomagają kuratorce - a jakże - krytycy. Jeśli widz zawaha się, czy to, co właśnie obejrzał naprawdę jest sensownym przeglądem polskiego malarstwa, to po lekturze porannej prasy nie będzie miał wątpliwości - tak, to niesłychanie interesująca wystawa.

Monika Małkowska (Współczesne malarstwo odrzuca wszelkie reguły, Rzeczpospolita z 16 grudnia, s. A17): Prezentacja „Malarstwa polskiego XXI wieku” nie jest demokratycznym przeglądem. Pominięci zostali powszechnie lubiani autorzy i zjawiska, banał i łatwizna. Są tylko wyraziste osobowości, choć często jeszcze nieznane szerszej publiczności. Brawo za koncepcję - znakomity zestaw, odkrywcze połączenia. Wszystko okraszone humorem, bez zadęcia.

Dorota Jarecka (Zachęta pełna malarstwa, Gazeta Wyborcza z 16 grudnia, s. 12): Wystawie szefowej Zachęty Agnieszki Morawińskiej bliżej do projektów muzealnych organizowanych na świecie od kilku lat. Takich, które biorą na warsztat malarstwo, ukazują je z różnych perspektyw i pytając o jego status w świecie zdominowanym przez media. Ale także o stosunek do fotografii, do polityki, do pojęcia piękna. Oraz: Jednak by wszystko nie było znowu aż tak zupełnie proste, kuratorka zrezygnowała ze ściśle technologicznej definicji malarstwa. Nie chodzi o przecież to, by cofnąć się do epoki płótna, pędzla i terpentyny, ale by zobaczyć, co dzisiaj artyści myślą o malarstwie. Stąd lekkie rozciągnięcie granic gatunku na tej wystawie. A momenty, w których malarstwo wychodzi z tradycyjnych ram, budują na tej wystawie napięcie.

Stach Szabłowski (Malarstwo też ma swoje granice, Dziennik z dnia 15 grudnia, dodatek Kultura, s. 91): Granice gatunku są stale testowane i rozszerzane. Widać to również w Zachęcie, gdzie oprócz prac wykonywanych technikami konwencjonalnymi (farbami kładzionymi na płaskiej powierzchni) znalazły się także projekty zrealizowane w innych mediach, włącznie z wideo. Czy jednak malarstwo ma do zaproponowania coś poza nostalgiczną przyjemnością obcowania z tradycyjną forma sztuki i nadwerężonymi artystycznymi mitami - coś, czego nie dadzą nam inne media? Odpowiedzi należy szukać w Zachęcie.

Wydaje mi się, że zbędne jest komentowanie tych tekstów - są aż nadto wymowne. Jeśli miałbym na coś zwrócić szczególną uwagę, byłby to artykuł Moniki Małkowskiej, który ociera się o grubą herezję - albo Małkowska wystawy nie widziała, albo ma sztukę za dyscyplinę cokolwiek przypadkową.

Mimo wszystko zwraca uwagę - a przecież ogólniki i unikanie ocen to nasza niechlubna norma, do której winniśmy się przyzwyczaić - wielka wyrozumiałość dla dzieła szefowej Zachęty. Przecież kicz i nieudolność biją tu po oczach. Smutne, że nawet tak jaskrawe przykłady artystycznej fuszerki zbywane są gładkimi frazesami o różnorodności i wielkim przedsięwzięciu. Najsmutniejsze jednak, że - także, a może przede wszystkim przez ospałość krytyki - cofnęliśmy się do czasów, w których królowali Starowieyski i Duda - Gracz, a tak zwana publiczność skazana była na brak rzetelnej krytyki. Dziś w Zachęcie swoje kicze pokazują niejacy Waliszewska czy Huculak, a krytycy o najgłośniejszych nazwiskach biją pianę z ogólników. Waliszewska i Huculak pokazują kicze - bo tak zadecydowała Agnieszka Morawińska - osoba, która przecież - i niech to będzie nadrzędnym usprawiedliwieniem tego kuriozum - lubi malarstwo.

Na ilustracjach kilka świetnych prac (przepraszam za fatalną jakość):
1.Leon Tarasewicz, Bez tytułu, 2006.
2.Wilhelm Sasnal, M, 2006.
3.Paweł Susid, Bez tytułu (Frienzy II), 2006.
4.Paweł Janas, Bez tytułu, 2006.

Jeśli nie zaznaczyłem inaczej, wypowiedzi Agnieszki Morawińskiej pochodzą z wywiadu udzielonego blogowi Art Bazaar.

Etykiety:

wtorek, grudnia 12, 2006

Kuspism

Pod koniec listopada ukazała się książka Koniec Sztuki Donalda Kuspita (co znamienne - wydanie polskie jest pierwszym w Europie), otwarto także wystawę Nowi Dawni Mistrzowie (Pałac Opatów w Oliwie – oddział Muzeum Narodowego w Gdańsku, do 15 lutego 2007).

Wystawa jest zła, a książka demagogiczna i dyletancka, jednak w tym wypadku zasadnym staje się pytanie - pisać o tych wydarzeniach - czy nie? Jest to wszak oczywisty, a jednocześnie niezwykle trujący dla przeciętnego odbiorcy sztuki szwindel. Z drugiej strony - czy skrytykowanie tak rozległego kuriozum możliwe jest w sposób inny, niż rozprawą o objętości sięgającej objętości Końca Sztuki? Nowi Dawni Mistrzowie nie są przecież zwykłą wystawą - to cała filozofia, która odrzuca sztukę zapoczątkowaną - w ujęciu Kuspita - przez koncepcje Duchampa. Kolejny pamflecik czy zjadliwy felieton jest wobec takiego potwora bezsilny. Tu trzeba wytoczyć cięższe działa i przejechać się po Kuspicie dwustustronicowym walcem merytorycznej argumentacji.

Można jednak Nowych Dawnych (tak ich nazwijmy) twórczo wykorzystać. Ich fenomen w całej jaskrawości ukazuje bowiem, że o ile złą sztukę zaprawioną reanimowanym po raz enty klasycyzmem czuć na kilometr, o tyle złą sztukę przywdzianą w pstrokate szatki zgrywy i buntu - już nie. Zwolennicy teorii Kuspita twierdzą mniej więcej tak: nie ma już w sztuce piękna, nie ma wartości, jest tylko galop za nowością i sezonowe mody, intelektualna warstwa wyparła formalną i nic już z tego zrozumieć nie można! Po czym podają remedium: odwrót od sztuki hermetycznej, niepojętej, skandalizującej - zaś nawrót zrozumiałej, przystępnej, dającej satysfakcję każdemu.

Znamienne, że identycznie prawią wszelcy artystyczni dyletanci (casus Waraxa), przede wszystkim jednak prawią tak Stuckiści - międzynarodowy artystyczny kolektyw z kolebką w Londynie. Przede wszystkim - gdyż Stuckistom udało się przekonać odbiorców, że prezentują coś nowego, świeżego, odkrywczego - że są dla sztuki opuchłej od pokonceptualnych teorii swoistym katharsis. Nic bardziej mylnego - to konserwa w najczystszej postaci ukryta tylko za maską sprawnej retoryki.

Punkt 5 manifestu formacji Stuckists International: sztuka, która musi być pokazana w galerii, aby być sztuką, nie jest sztuką. Ponadto: Stuckism jest poszukiwaniem autentyczności. Poprzez usunięcie maski mądrości i przyznaniu sie do tego gdzie naprawdę jesteśmy, Stuckista pozwala sobie na niekontrolowaną ekspresję (punkt 1). Oraz: Stuckista maluje obrazy, ponieważ malowane obrazy są czymś, co naprawdę sie liczy (punkt 6). Do tego dochodzi retoryka sztuki nieomal mistycznej, takiej, co to nie da się uchwycić rozumem, powstałej w wyniku natchnienia (bliźniacza retoryce Nowych Dawnych): Malowanie jest tajemnicze. Stwarza bowiem światy wewnątrz światów, daje dostęp do niewidocznej rzeczywistości mentalnej, którą zamieszkujemy (punkt 10). I jeszcze: Malowanie jest medium do samoodkrywania się. Angażuje ono całkowicie artystę będąc procesem odkrywającym emocje, akcje, myśli i wizje w całej rozciągłości i szczegółach (punkt 2).

Jeden jeszcze jest punkt styczny z koncepcjami Nowych Dawnych - całkowite pobłażanie dla historii sztuki XX wieku (i początków wieku XXI), kompletna, bezceremonialna jej negacja oraz - co istotniejsze - trywializacja. Zarówno przez Stuckistów, jak i Nowych Dawnych wyjątkowo znienawidzonym gatunkiem jest pojmowany jako przyczyna wszelakiego zła i bełkotu postmodernizm: Postmodernizm jest niedojrzałą próba małpowania mądrości współczesnego świata sztuki, jednak okazało się, że zabrnął on w ślepą uliczkę swojego idiotyzmu (punkt 11). Łukasz Radwan w apologetycznej recenzji Końca Sztuki: Po „Modnych bzdurach” fizyka Alana Sokala i matematyka Jeana Bricmonta, demaskującej bełkot humanistycznych filozofów, to drugie doskonale napisane dzieło rozprawiające się z postmodernistycznymi hierarchiami (Koniec bełkotu, Wprost nr. 50, s. 108).

Stuckiści szczególnie mocno gardzą twórcami z pod szyldu YBA całkowicie wypaczając ich twórczość - poszczególne realizacje sprowadzają bowiem do formy (to chyba pierwsze zajęcie artystycznego niedouka). Jednak - znowu - o ile Nowi Dawni negują współczesność w sposób napuszony - z niebotycznych wyżyn szlachetnego klasycyzmu - o tyle Stuckiści walą durnowate, niby śmieszne kwestie, a dziennikarze i tak zwani zwykli ludzie z ochotą im przyklaskują (nareszcie ktoś odważył się powiedzieć, że zapalanie i gaszenie światła w galerii to nie sztuka!). Kiedy Łukasz Radwan grzmi, że CSW ZUJ zapłaciło grube tysiące za kupę zardzewiałej blachy (rzeźba Bałki) - protestujemy. Kiedy Stuckiści sprowadzają prace Tracey Emin do chęci epatowania brudnymi majtkami - rechoczemy. W obu wypadkach jest to krytyka żałośnie powierzchowna, ponadto droga na skróty - skracająca przede wszystkim myślenie, zaś spokojną analizę i głęboki namysł zastepująca (odpowiednio) dumnym lub sardonicznym prychnięciem.

Stuckiści, podobnie jak Nowi Dawni, głoszą, że sztuka obecna jest awangardowa na niby, że jest to awangarda udawana, hochsztaplerska, więcej - że awangarda jest dzisiaj niemożliwa (w rozumieniu pierwszych awangard - być może; jednak w niczym nie umniejsza to artystycznej jakości sztuki najnowszej): Stuckista odrzuca żmudne silenie sie na szokowanie odbiorcy, oszukiwanie go i pogoń za nowościami (punkt 16). Argument jest ten sam, jednak w ustach Nowych Dawnych brzmi jak atak na jak najszerzej pojęty światopogląd lewicowy, zaś w ustach Stuckistów - jak antykapitalistyczny bunt: Sztuka brytyjska sponsorowana przez Charlesa Saatchiego, konserwantów i rząd laburzystów kpi sobie z założeń bycia wywrotową czy awangardową (punkt 14). I jeszcze: Stuckista przeciwstawia sie sterylności galerii z białymi ścianami i opowiada sie za wystawami, które są pokazywane w domach (punkt 18).

W końcu - zarówno Nowi Dawni, jak i Stuckiści krytykują status artysty jako gwiazdy mediów - wiążąc go (tenże gwiazdy status) prostodusznie z jakością dzieł: Opętany na punkcie swojego ego artysta stale zabiega o rozgłos medialny wokół swojej osoby, przez co znajduje się permanentnie w stanie strachu bądź poczuciu porażki (punkt 15). Egalitaryzm Stuckistów i elitaryzm Nowych Dawnych posiłkuje się zatem tymi samymi argumentami. W obu przypadkach jest to psucie masowego odbioru sztuki - miast faktycznej wartości na pierwszy plan wysuwana jest ta czy inna ideologia legitymizująca wtórny banał. Stuckiści nie pokazali niczego, czego nie zaproponowaliby już Nowi Dzicy (choćby) czy wszelcy naiwni. Jednak naiwność Stuckistów jest udawana - jest tym, co może namalować każdy, a więc nie jest to jakiekolwiek formalne novum. O jakościach malarstwa Nowych Dawnych nie muszę wspominać.

Ta strategia - szkodliwa i na zimno wykoncypowana - szybko znalazła uznanie. Recepcja Stuciksmu - sztuki złej, wtórnej formalnie, jałowej intelektualnie, naciąganej, oszukanej, cwanym fortelem nazywającej złe malarstwo malarstwem szczerym, cynicznie korzystającej ze sprawdzonej recepty, wedle której każdy buntownik zawita w końcu do muzeum - recepcja Stuciksmu jest bowiem co najmniej ciepła. Ot, wariaci, ale raczej mili, no i walą w możnych sztuki, którzy przecież zatracili już wszelką miarę w pysze i snobizmie. Prasa szybko przyklasnęła udawanym prześmiewcom, przyklasnęli jej również wszyscy nieudani artyści, którzy swoją klęskę upatrywali nie w niedostatkach talentu, ale w owym spisku (końcu) sztuki, który każe promować artystyczne kombinatorstwo - nie zaś szczerość i kunszt (kłania się retoryka Kuspita). Dziś Stuckiści płyną główną tętnicą artystycznego i medialnego krwiobiegu, a ich prace zdobią prywatne i publiczne kolekcje. Zaś Hirst jak zdolnym artystą był, tak jest. Kuspit szydzi z konceptualnej jego pracy pt. Home Sweet Home z 1996 roku (reprodukcję umieszcza na okładce Końca Sztuki; to elegancki porcelanowy talerz z namalowaną fotorealistycznie popielniczką pełną petów - miast, na przykład, rozkosznymi kupidynami), zaś Stuckiści wypisują na szybach swej siedziby: Martwy rekin nie jest sztuką! Żart Kuspita i Stuckistów jest jednej jakości: ryba (popielniczka) w sztuce? Któż to widział? Pochlapana derka naciągnięta na cztery dechy - owszem, to jest sztuka (była i będzie)!

W skali mącenia w głowach Stuckism jest może groźniejszy od Nowych Dawnych. Ci ostatni skuszą raczej konserwatywny establishment, snobistycznych bogaczy, którzy mają już w willi - odpowiednio - Morandiego i Kossaka. Stuckiści zaś zwabią młodych - zwabią obietnicą zostania artystą, bo i może być nim, mówią Stuckiści, każdy szczery człowiek, który utrzyma w dłoni pędzel. Ta hucpa to żerowanie na naiwności tych, którzy widzą w sztuce tylko jej istniejącą fizycznie powłokę. Baczmy zatem bardziej na złych artystów udających dobrych twórców współczesnych - niż nowych klasycystów.

Na ilustracjach (od góry):
1.Damien Hirst,
Home Sweet Home, 1996 (okładka Końca Sztuki).
2.Charles Thomson,
Damien Takes a More Friendly Approach, akryl na płótnie.
3.Siedziba
Stuckistów.

Etykiety:

czwartek, grudnia 07, 2006

Dzika po studiach

Monika Waraxa jest wszechstronna. Nie tylko maluje, ale także tu i ówdzie ciętym piórkiem sadzi, że sztuka zabrnęła dziś w niebezpieczny rejon zbytniego przeintelektualizowania i stała się pustą lanserką. Niczym Kuspit narzeka, że postmodernizmu nie zrozumie tak zwany człowiek z ulicy, a jeśli sztuka jest niezrozumiała, to jest zła: Niestety polscy artyści są zwykle zabawni tylko na party. A w sztuce drętwa powaga, zimna kalkulacja. Prawie każdy twórca jest przejęty sobą, swoją sztuką i misją społeczną, albo lansowaniem swojego wizerunku artystycznego. Czy: Nasz kraj, oprócz telefonów stacjonarnych, jest zmonopolizowany również w dziedzinie sztuki. Wybór jest ograniczony, do kilku artystów, którzy jak ekipa kina objazdowego obskakują pomniejsze i większe imprezy artystyczne, również za granicą, bo to kuratorzy kierują zdolnych artystów tam gdzie trzeba. I jeszcze: Bohema artystyczna i lobby kuratorskie jak na razie nie zwracają uwagi na to, że odbiorca chodzi z kąta w kąt znużony.

Waraxa uważa bowiem, że sztuka to szczerość i przekaz prosto z serducha - i tu ma rację, jednak zbyt jest wykształcona i z kulturą obyta, by udawać naturszczyka. Więc jest propozycja Waraxy szczerością udawaną, szczerością wykoncypowaną, szczerością, która żeby być szczerą, sięgać musi po prawdziwe szablony kojarzące się z brudnym (30 lat temu) punkiem. Więc Waraxa podchodzi do sztalug i w emocjonalnym zrywie psika sprejami, odciska szablony i pędzlem za 3 złote (takim nieprofesjonalnym, prawdziwym) stawia bezsensowne hasełka.

I myśli Waraxa, że oto na płótnie wylądował wulkan szczerości, gdyż z rozmysłem (no pewnie!) użyła chropowatych i szaroburych jak beton o zmierzchu estetyk. Niestety - i to jest najsmutniejsze, i to jest sedno - produkty Waraxy mają siłę rażenia równą wzorkom koszulek z H&M. Reprodukowane dzieła Waraxy śmiało mogłyby zawisnąć w Ikei, gdyby tylko Ikea zapragnęła trafić do podtatusiałych japiszonów z punkowymi resentymentami. Produkty malarskie Waraxy są tak szczere, jak szczerą jest dwunastoletnia siostra mojego kolegi, która uwielbia punkowe boys bandy. Jeśli Waraxa chciała wypruć swoje działania z wszelkiej myśli - pełen sukces. Jednak efektem udawana szczerość i wyświechtana do bólu stylistyka, którą przerabiał co drugi nastolatek z artystycznymi pretensjami. Wymyślona szczerość - oto największe oszustwo Waraxy.

I nie byłoby większego problemu, gdyby Waraxa zamknięta w pracowni opowiadała z przejęciem koleżankom i kolegom, jacy to okropni są ci przeintelektualizowani artyści - oszuści (ależ tak Monika, tak, tak, masz rację!). No więc nie byłoby problemu, gdyby kolejna nieudana artystka zaszyła się w strasznie niezależnej i nonkonformistycznej pracowni w praskiej ruderze. Nie byłoby go, gdyby Waraxa trwała w przekonaniu, że nie gości w szacownych (tfu! szanowanych przez jajogłowych frustratów!) instytucjach, bo jest tak świeża i naturalna, że blask jej obrazów poraziłby ignorantów. Nie byłoby w końcu problemu, gdyby koło czterdziestki Waraxa skonstatowała, że to jednak ona się pomyliła, a świat nadal myśli.

Ale - nad wykwitami Waraxy pochyliła się Agnieszka Kowalska, moja ulubiona recenzentka z Co Jest Grane - i tu już mamy problem (Szczęśliwa 13, Co Jest Grane z 3 listopada 2006, s. 24). Mamy go, bowiem CJG ma niebagatelny nakład kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy, a panią Kowalską nie objęto jeszcze zakazem druku. I napisała Kowalska, cytuję, że szabloniki Waraxy to nie jest malarstwo najłatwiejsze, ale jest szansa, że trafi do sporej grupy młodych ludzi, którzy odnajdą w nim dawno niespotykaną (chyba od czasów początków Grupy Ładnie) świeżość. Pomyłka, błąd logiczny i gruba herezja w jednym tylko zdaniu. Sprostujmy zatem, choć Krytykant ma niepomiernie mniejszą od cotygodniowej pół strony Kowalskiej siłę rażenia. Otóż radosna twórczość Waraxy to estetyka znana z centrów handlowych, a te nie bywają świeże. Nie sądziłem, że dysonans między tym, co widzimy (kopia kopii z kopii), a słyszymy (pompowanie tandety sloganami o szczerości i intensyfikacji doznań) może być tak wielki. Po drugie - to malarstwo ma się do Grupy Ładnie tak, jak Martta Węg do Picassa, a Katarzyna Napiórkowska do Kahnweilera (choć „t” dodane u Martty jest tak samo pretensjonalne, jak „x” u Waraxy). Po trzecie - nie porwą produkty malarskie owych mitycznych młodych, bo młodzi znają to ze znaczków swojego, jeszcze młodszego, rodzeństwa. I wreszcie - to jest malarstwo najłatwiejsze z łatwych. Kowalska - krytyk z brzytwą!

Kowalska leje miód na serce Waraxy (Czasem warto wyjrzeć poza ustalające hierarchie i ścisłe kręgi wtajemniczonych instytucje typu CSW, Zachęta, a nawet Raster czy Fundacja Galerii Foksal), jednak powinna wiedzieć, że to niedźwiedzia przysługa. Te szabloniki naprawdę nie zawojują świata, co najwyżej zawisną nad łóżkiem znudzonego pejzażami mieszczucha. I w ten oto sposób Waraxa zbliży się do ludu pracującego. Kiedy chce się amputować sztuce myśl, a nie jest się Celnikiem, łatwo przy okazji ciachnąć samą sztukę - oto pierwsze prawo Waraxy.

Post Scriptum. Ostatnio konfekcji Waraxy wszędzie pełno. Proszę uważać, by nie wdepnąć.

Na ilustracji fragment jednego z dzieł Waraxy.

Etykiety:

wtorek, grudnia 05, 2006

Zapraszam

W ramach serii spotkań organizowanych przez Fundację Otwarty Kod Kultury w najbliższy czwartek w Kinie LAB odbędzie się dyskusja na temat krytyki (i okolic). Tytuł - To, co się podoba, podoba się nie bez przyczyny. Uczestnicy - Piotr Bernatowicz, Iza Kowalczyk i niżej podpisany. Prowadzenie - Adam Mazur.

Kino LAB, CSW ZUJ, czwartek 7 grudnia, godzina 18.

Serdecznie zapraszam.

Etykiety:

sobota, grudnia 02, 2006

Kilka słów o krytyce (jak zwykle) i malarstwie Karoliny Zdunek (przy okazji), czyli pasjonaci i decydenci

Gdzież lepiej widać uwiąd polskiej krytyki, niż tam, gdzie teksty amatorów (tak zwanych miłośników sztuki) i uznanych profesjonalistów prezentują ten sam poziom?

Można oczywiście dyskutować o tym, czy płytkie, emocjonalne próby pasjonatów sprowadzają sztukę współczesną do poziomu miłej, ciepłej aktywności, w której partycypować może każdy, a którą ocenia się rytualnym przemawia do mnie/ nie przemawia (robi wrażenie/ nie robi) - czy przeciwnie - popularyzują ją wśród tych, którzy na widok Nazistów uciekają z galerii. Jest to zatem rzecz warta dyskusji, jednak z pewnością teksty ludzi, którzy mają realny wpływ na kształt polskiej sceny artystycznej - decydentów - w jakikolwiek sposób powinny różnić się od tekstów pasjonatów. Prawdę mówiąc powinny różnić się od nich kapitalnie.

Strembol na swoim blogu pisze: Malarstwo Karoliny Zdunek czerpie garściami z modernizmu. Wszystko jest tu uporządkowane, hipernowoczesne logiczne i użytkowe. Na tych płótnach nie ma ozdobników, nie ma kuszenia widza. (...) Ich siłą jest prostota i skala. Przytłaczają obserwatora swoim uporządkowaniem i geometryczną precyzją. Karolina Zdunek znakomicie operuje przestrzenią i perspektywą. Sprawia, że najprostsze płaszczyzny nabierają głębi, wciągają i uwodzą.

Agnieszka Rayzacher (ulotka towarzysząca wystawie): Artystka kontempluje surowe kształty surowych konstrukcji, które przeradzają się w geometryczne formy rodem z utopijnych projektów rosyjskich konstruktywistów. Jej twórczości zdaje się patronować duch moskiewskiego Wchutemasu i jednego z jego twórców, El Lissytzky’ego, który w 1919 pisał, że „artysta z odtwórców przerodził się w konstruktora nowego świata przedmiotów”. (Nawiasem - Lissitzky piszemy przez „i” właśnie).

Stach Szabłowski w Kulturze (Dziennik z 24 listopada, s. 91): Karolina Zdunek to późna spadkobierczyni tradycji międzywojennego konstruktywizmu. El Lissitzky, Rodczenko i inni herosi radzieckiej awangardy pragnęli uwolnić sztukę z niewoli odtwarzania rzeczywistości. Artysta miał stac się konstruktorem nowego świata. Projekt młodej Polki jest skromniejszy. Dialog, który prowadzi z modernizmem, z jego wiarą w potęgę geometrii i abstrakcyjnej formy, ma charakter sentymentalnego przywoływania niegdysiejszych utopii. Zdunek nie ma ambicji budowania nowego świata, poprzestaje na budowaniu obrazów. I wychodzi jej to pierwszorzędnie. W jej obrazach czają się percepcyjne pułapki, sugestie niekończących się perspektyw.

Strona galerii Lokal_30: Karolina Zdunek nawiązując do tradycji konstruktywizmu tworzy sztuczny świat wyidealizowanej architektury modernistycznej - malarstwo monumentalne, zawłaszczające przestrzeń. Olbrzymie płótna czy murale zwodzą iluzją zaułków i niekończących się ścian. Satysfakcja, jaką odczuwamy oglądając prace Karoliny Zdunek każe nam wierzyć, że oto znajdujemy się w idealnej przestrzeni, czystej, niezbrukanej przez człowieka architekturze.

O ile wspomniany Strembol pisze, by tak rzec, co myśli - o tyle profesjonalista Stach Szabłowski (decydent) powinien pisać, co wie. Ten tekst porasta mowa - trawa tak bardzo, że nie pozwala wykiełkować co bardziej subtelnej myśli. Brak w nim mądrości i logiki, owego zbawiennego chłodu, są za to językowe wytrychy i tanie erudycyjne popisy - dęte komunały. Znamienne, że fasada budowana z pustych etykiet jest tak samo wątła, jak sztuka, którą próbuje opisywać. To jest odgrzewanie potrawy przygotowanej przez galerię Lokal_30, która przecież chce zareklamować swój towar (ależ tak, dziś owa niezależność, której nie omieszka podkreślić Szabłowski, to tylko symbol © bądź ® - jakże przydatny na targach). Nie dość, że odgrzewanie, to jeszcze bez własnych przypraw.

I to pustosłowie - niby ulga, bo ze sztuką było już tak źle, a de facto powtarzanie frazesów zwyczajowo produkowanych przez wszelkiej maści dyletantów: Młoda artystka funduje nam frajdę, którą, zdawałoby się, utraciliśmy wraz z rozwianiem się złudzeń nowoczesności - radość obcowania z malarstwem będącym autonomiczną, rządzącą się własnymi prawami rzeczywistością (Szabłowski). Kto utracił, ten utracił. Jak dla mnie malarstwo ani na chwilę nie przystanęło i dekada po dekadzie rodzi wielkich - podobnie jak każda inna dyscyplina sztuki. Gdyby był to tekst o tryumfie malarstwa ten sam recenzent zamknąłby go przypuszczalnie taką oto frazą: Po dominacji tak zwanych nowych mediów i wszelkiej maści konceptualizmów wieszczono zmierzch malarstwa, jednak ono, wbrew głosom pesymistów, trzyma się nadzwyczaj dobrze. Wystarczy rozejrzeć się dookoła - świadczą o tym kariery Modzelewskiego, Tarasewicza, a ostatnio Grupy Ładnie. Polska sztuka zawsze stała malarstwem, więc najnowszy trend Europy nie jest dla nas niczym nowym. Tak naprawdę malarstwo nigdy nie umarło.

Trwa zatem swoisty festiwal twórczości Karoliny Zdunek. Zapewne z braku laku - pisać o czymś trzeba (kto nie pisze, tego nie ma) - tylko dlaczego tak powierzchownie i trywialnie? Wydaje się, że raz puszczony greps o nawiązaniach do modernizmu zaczyna żyć tu własnym życiem i zamienia się w faktyczny opis tych malowanek (gdzież tam - pierwszorzędnie zbudowanych obrazów!). Rzecz jasna obrazy tej pani znamionują co najwyżej gigantomanię, a nie jakiekolwiek jakości artystyczne. To malarska konfekcja, produkcja masowa - a w takim wypadku cienka jest granica między efektownością a efekciarstwem. Estetyczne wzorki do minimalistycznych wnętrz - ducha bym tu raczej nie szukał. Prace Zdunek to jednorazowe pomyśliki - od klasycznej akademickiej płaszczyznówki z industrialem w tle, przez korytarze w paski, aż po oszczędnie - choć wbrew panującej powszechnie opinii kompletnie wtórnie - malowane bloki. Jakością staje się tu to, że słupy wysokiego napięcia malowane są od dołu (tak zwane niekonwencjonalne ujęcie) i że ich filigranowa struktura kontrastuje z monumentalizmem. Cóż, jakie malarstwo, takie argumenty w jego obronie.

Zdunek nie jest oczywiście żadną spadkobierczynią konstruktywizmu, nie prowadzi z nim również dialogu - raczej gra w głuchy telefon. Zdumiewa łatwość szafowania tak przecież nieadekwatnymi porównaniami. Bo i w czym się owe nawiązania przejawiają? Chyba w tym, że Zdunek maluje jednokolorowe płaszczyzny i ustawia je pod kątem prostym. Albo w tym, że bloki to nieodległa reminiscencja - dajmy na to - malewiczowskich Architektonów. W ten sposób można oczywiście dopasować wszystko do wszystkiego, jednak jakiekolwiek zestawienie Zdunek i Lissitzky’ego jest co najmniej bezwstydne. Więcej - grubą herezją jest samo postawienie tych nazwisk obok siebie. Oj, herosi radzieckiej awangardy przewracają się w grobie. I jeszcze ten zachwyt nad (rzekomą) precyzją. Od kiedy to skonstruowanie perspektywy - nawet będącej siedliskiem percepcyjnych pułapek - jest wartością? Przypomnę, że znamy to mniej więcej od czasów Piero della Franceski. Jak można oceniać kogoś in plus bądź in minus za poprawne wykreślenie perspektywy - niechby w paski kojarzące się temu i owemu z międzywojniem? Zawsze wydawało mi się, że istotniejszym jest - po co ktoś ją wykreślił. Zdunek stanie naraz obok Sasnala - wszak i on czerpie z modernizmu.

I na marginesie - przestrzenie wykreślone przez Zdunek są w istocie niezwykle toporne - wystarczy ocknąć się z euforycznego tonu recenzentów (Agnieszka Rayzacher, ulotka towarzysząca wystawie: Artystka wciąga widza w głębię swoich obrazów, każąc mu wierzyć, że śni na jawie), podejść bliżej i się przyjrzeć. Poszczególne, niezdarnie poznaczone śladem taśmy płaszczyzny (kolejne plany owej malarskiej scenografii) są wobec siebie poprzesuwane - niedokładnie dopasowane. Więc jeśli ma być idealnie, jeśli artystka i egzegeci uważają to za wartość - to niech będzie. Tu brakuje nawet tego. Doprawdy nie wypada.

Cytowany tu już Mieczysław Porębski: Dzieło nie wyraża emocji, ale je wytwarza. Dlatego autor, który tłumacząc się, powiada: Bo ja tak czuję - jest raczej śmieszny. I lepiej żeby - no właśnie - milczał. Lepiej by również było, gdyby tuzy naszego o sztuce pisania konstruowały myśli bardziej, niż ta, przenikliwe - szczególnie w odniesieniu do kolejnych malarzy, których jest to myśl ulubiona.

Na ilustracjach (od góry):
1.Kazimierz Malewicz, Architekton Gota, gips, 1922 (niektóre źródła - 1923).

2.Piero della Francesca,
Biczowanie Chrystusa, circa 1454.

Etykiety: ,